– W takim razie skąd wiesz, że się postrzeliła?
– Bo nie było tam nikogo oprócz niej, mnie i Stokesa. Ani ja, ani Stokes nie strzelaliśmy do niej. Sama się postrzeliła.
– Podczas szarpaniny ze Stokesem.
– Nie. – Harry pokręcił głową. – W chwili kiedy padł strzał, nie było żadnej szarpaniny. Nie wiem, co się wydarzyło, zanim tam dotarłem, ale w momencie strzału Stokes opierał się dłońmi o mur i stał do niej odwrócony plecami. Posterunkowa Brasher przytrzymywała go w miejscu, opierając mu dłoń na plecach. Zobaczyłem, że się cofa i zdejmuje rękę. Nie widziałem broni, ale usłyszałem strzał i błysk przed nią. Potem upadła. – Gilmore zastukał głośno ołówkiem po stole. – To pewnie psuje nagranie – dodał. – Och, prawda, wy nigdy nic nie nagrywacie.
– Tym się nie przejmuj. Co stało się potem?
– Podszedłem w ich stronę do ściany. Stokes zaczął się odwracać, żeby zobaczyć, co się dzieje. Leżąc na posadzce, posterunkowa Brasher uniosła rękę z bronią i wycelowała ją w Stokesa.
– Ale nie strzeliła, prawda?
– Nie. Krzyknąłem: „Nie ruszać się!” do Stokesa. Nie wystrzeliła, a on ani drgnął. Następnie podszedłem bliżej, kazałem Stokesowi położyć się na betonie i go skułem. Potem wezwałem pomoc przez krótkofalówkę i starałem się opatrzyć ranę Brasher.
Gilmore żuł gumę w głośny, denerwujący Boscha sposób. Popracował przez chwilę szczękami, nim się odezwał:
– Widzisz, nie potrafię pojąć, dlaczego miałaby do siebie strzelać.
– Musisz ją o to zapytać. Mówię tylko to, co widziałem.
– Tak, ale pytam ciebie. Byłeś tam. Jak myślisz?
Zwlekał długą chwilę z odpowiedzią. Wszystko potoczyło się bardzo szybko, a on odkładał zastanowienie się nad wydarzeniami w garażu, gdyż koncentrował się na Stokesie. W tej chwili odżyły mu przed oczyma obrazy tego, co się stało. W końcu wzruszył ramionami.
– Nie wiem.
– Coś ci powiem: przyjmijmy na minutę twoją wersję. Załóżmy, że posterunkowa Brasher chowała broń – co byłoby sprzeczne z przepisami, ale przyjmijmy, że tak właśnie robiła. Chowała broń, żeby móc zakuć faceta. Miała kaburę na prawym biodrze, a ranę wlotową ma na lewym ramieniu. Jak to możliwe?
Harry przypomniał sobie, jak kilka nocy wcześniej Julia wypytywała go o ranę na jego lewym barku. O to, jak to jest dostać kulę. Poczuł duszność, jakby ściany zaciskały się wokół niego. Zaczął się pocić.
– Nie wiem – powtórzył.
– Niewiele wiesz, prawda, Bosch?
– Wiem tyle, ile widziałem. Powiedziałem ci.
Harry pożałował, że nie zabrano paczki papierosów Stokesa.
– Co cię łączyło z posterunkową Brasher?
Harry utkwił wzrok w blacie.
– O co ci chodzi?
– Z tego, co słyszałem, bzykałeś ją. O to mi chodzi.
– A co to ma wspólnego?
– Bo ja wiem? Może ty mi powiesz.
Nie odpowiedział. Wiele kosztowało go ukrycie narastającej furii.
– Cóż, po pierwsze, wasz związek stanowił pogwałcenie wewnętrznych zasad funkcjonowania wydziału – rzekł Gilmore. – Wiedziałeś o tym, prawda?
– Jest w patrolu. Ja jestem detektywem.
– Myślisz, że to istotne? Nieważne. Jesteś detektywem trzeciego stopnia. To stanowisko kierownicze. Ona jest zwykłą funkcjonariuszką, na dodatek nową. Gdybyśmy byli w armii, czekałoby cię na początek wydalenie ze służby. Może nawet odsiadka.
– Ale to Departament Policji Los Angeles – więc co za to dostanę, awans?
Był to pierwszy ofensywny ruch Boscha – i ostrzeżenie dla Gilmore'a, żeby zajął się czymś innym. Była to też zawoalowana aluzja do kilku lepiej bądź gorzej znanych związków, które łączyły wysokich rangą oficerów i zwykłych funkcjonariuszy. Wiadomo było, że związek zawodowy policjantów, reprezentujący ich do stopnia sierżanta, czekał tylko, żeby przeciwstawić się jakimkolwiek posunięciom dyscyplinarnym władz wydziału, podejmowanym pod przykrywką tak zwanej polityki wewnętrznej wymierzonej przeciwko napastowaniu seksualnemu.
– Nie potrzebuję cwaniackich uwag z twojej strony – odparł Gilmore. – Staram się prowadzić dochodzenie.
Przez dłuższą chwilę bębnił miarowo ołówkiem po stole, wpatrując się w nieliczne zapiski w swoim notesie. Harry wiedział jednak, że Gilmore prowadzi w istocie przeciwieństwo dochodzenia: zaczyna od wniosku, a potem zbiera pasujące do niego fakty.
– Jak twoje oczy? – zapytał wreszcie Gilmore, nie podnosząc wzroku.
– Jedno ciągle piecze mnie jak diabli. Czuję się, jakbym zamiast nich miał sadzone jajka.
– No tak. Twierdzisz, że Stokes prysnął ci w nie środkiem czyszczącym.
– Zgadza się.
– I na chwilę cię oślepił.
– Zgadza się.
Gilmore wstał i zaczął krążyć po ciasnej przestrzeni za krzesłem.
– Ile czasu minęło od chwili, kiedy zostałeś oślepiony, do momentu kiedy dotarłeś do garażu i rzekomo widziałeś, jak posterunkowa Brasher się postrzeliła?
Harry zastanowił się przez chwilę.
– No, przepłukałem oczy wodą z węża, a potem ruszyłem w pościg. Mogło minąć nie więcej niż pięć minut, ale niewiele mniej.
– A zatem w ciągu pięciu minut ze ślepca zrobił się z ciebie Sokole Oko i mogłeś wszystko zobaczyć?
– Nie określiłbym tego w ten sposób, ale czas się zgadza.
– Cóż, przynajmniej jedno wyjaśniłem. Dzięki.
– Nie ma sprawy, poruczniku.
– Twierdzisz zatem, że nie widziałeś szarpaniny o broń posterunkowej Brasher, zanim nastąpił strzał. Zgadza się?
Gilmore złożył ręce za sobą, trzymając ołówek w dwóch palcach jak papierosa. Harry oparł się o stół. Rozumiał prowadzoną przez Gilmore'a grę.
– Te słowne gierki są niepotrzebne, poruczniku. Nie było żadnej szarpaniny. Nie widziałem jej, bo jej nie było. Gdyby była, to bym ją zobaczył. Czy to dostatecznie jasne? – Gilmore się nie odezwał. Dalej chodził za stołem. – Słuchaj, dlaczego po prostu nie zrobisz Stokesowi próby parafinowej? Na rękach i kombinezonie powinny zostać ślady. Nic nie znajdziesz. Szybko powinieneś się upewnić.
Gilmore wrócił do krzesła i wsparł się o nie. Popatrzył na Harry'ego i pokręcił głową.
– Wiesz, że z radością bym to zrobił, detektywie. W normalnych warunkach od razu szukamy śladów prochu. Problem polega na tym, że spaprałeś sprawę. Przyszło ci do głowy, żeby zabrać Stokesa z miejsca przestępstwa i przywieźć go tutaj. Zerwałeś łańcuch dowodowy, rozumiesz? Mógł się umyć, przebrać, bo ja wiem, co jeszcze, bo wpadło ci do głowy, żeby go zabrać z miejsca przestępstwa.