– Wróćmy do pana syna, Arthura. Pamięta pan, czym go pan bił w dniu jego śmierci?
– Myślę, że chyba jego małym kijem. Miniaturą kija baseballowego, pamiątką z meczu Dodgersów.
Bosch pokiwał głową. Wiedział, o czym mówi Delacroix. W kioskach z pamiątkami sprzedawano kije wielkości pałek, jakie nosili policjanci, zanim dostali nowe, metalowe. Taki kij mógł stanowić narzędzie zbrodni.
– Dlaczego go pan bił?
Delacroix popatrzył na swoje ręce. Bosch zobaczył, że brakuje mu kilku paznokci. To musiało boleć.
– Och, nie pamiętam. Pewnie byłem pijany. Ja… – Znów zalał się łzami i ukrył twarz w dłoniach. Bosch czekał, aż wreszcie Delacroix się uspokoi i kontynuował: – Powinien… powinien być w szkole. Ale nie poszedł. Wszedłem do jego pokoju i on tam był. Wściekłem się. Płaciłem spore pieniądze za tę szkołę, a nam się nie przelewało. Zacząłem wrzeszczeć, później biłem, a potem… potem po prostu złapałem ten kij i go walnąłem. Pewnie za mocno. Nie chciałem.
Bosch czekał dalej, ale Delacroix zamilkł.
– Wtedy umarł? – Delacroix kiwnął głową.
– To znaczy: tak?
– Tak. Tak.
Rozległo się dyskretne stukanie do drzwi. Bosch kiwnął głową Edgarowi, który podszedł do wejścia. Harry domyślił się, że to prokurator, ale nie zamierzał przerywać przesłuchania przedstawianiem obecnych. Ciągnął dalej.
– Co pan wtedy zrobił? Kiedy Arthur już nie żył?
– Zniosłem go schodami z tyłu do garażu. Nikt mnie nie widział. Wsadziłem go do bagażnika. Potem wróciłem do jego pokoju, posprzątałem i wsadziłem trochę jego ubrań do torby.
– Jakiej?
– Tej, z którą chodził do szkoły. Plecaka.
– Jakie ubrania pan do niego schował?
– Nie pamiętam. Co wyciągnąłem z szuflady, rozumie pan?
– W porządku. Może pan opisać ten plecak?
Delacroix wzruszył ramionami.
– Nie pamiętam. To był zwyczajny plecak.
– No dobrze. Co pan zrobił, kiedy wrzucił pan do niego ubrania?
– Schowałem go do bagażnika.
– Jaki to był samochód?
– Impala, rocznik siedemdziesiąty drugi.
– Ma go pan jeszcze?
– Żałuję, że nie, to klasyk. Ale go rozwaliłem. Wtedy pierwszy raz zgarnęli mnie za jazdę po pijanemu.
– Co to znaczy: rozwaliłem?
– Skasowałem go. Wylądowałem na palmie w Beverly Hills. Odholowano go na jakieś złomowisko.
Wytropienie trzydziestoletniego samochodu i tak byłoby trudne, ale wiadomość, że samochód został skasowany, kładła kres wszelkim nadziejom na odnalezienie auta i poszukanie dowodów rzeczowych w bagażniku.
– Wróćmy w takim razie do pana opowieści. Ciało było w bagażniku. Kiedy pan się go pozbył?
– Tej samej nocy. Późno. Zaczęliśmy go szukać, kiedy nie wrócił ze szkoły.
– My?
– Sheila i ja. Jeździliśmy i rozglądaliśmy się. Dotarliśmy we wszystkie miejsca, gdzie jeżdżono na deskorolkach.
– A Arthur był przez cały czas w bagażniku samochodu, którym jeździliście?
– Zgadza się. Widzi pan, nie chciałem, żeby się dowiedziała, co zrobiłem. Chroniłem ją.
– Rozumiem. Złożył pan na policji zawiadomienie o zaginięciu chłopca?
– Nie. – Delacroix potrząsnął głową. – Pojechałem na posterunek w Wilshire i rozmawiałem z policjantem. Siedział przy biurku, zaraz za wejściem. Powiedział, że Arthur pewnie nawiał i sam wróci. Żebym poczekał kilka dni. Dlatego nie złożyłem zawiadomienia.
Bosch starał się omówić jak najwięcej zagadnień, zbierał fakty, które można było zweryfikować i w ten sposób poprzeć nimi zeznanie Delacroix, kiedy za namową adwokata wycofa swoje przyznanie się do winy. Najlepsze byłyby niepodważalne dowody lub wyniki analiz laboratoryjnych. Istotna była jednak również zgodność wersji różnych osób. Sheila Delacroix powiedziała już Boschowi i Edgarowi, że pojechała z ojcem na posterunek tego wieczoru, kiedy Arthur nie wrócił do domu. Jej ojciec wszedł na posterunek, ona zaś została w samochodzie. Bosch nie znalazł jednak zawiadomienia o zaginięciu. Ten szczegół wydawał się pasować, pomagał uwiarygodnić zeznanie.
– Panie Delacroix, nie denerwuje się pan rozmową ze mną?
– Oczywiście, że nie.
– Nie uważa pan, że wywieram na pana presję lub panu grożę?
– Nie, wszystko w porządku.
– Rozmawia pan ze mną z własnej woli?
– Zgadza się.
– No dobrze. Kiedy wyjął pan ciało syna z bagażnika?
– Później. Gdy Sheila poszła spać, wyszedłem i pojechałem gdzieś, gdzie mogłem je ukryć.
– Czyli dokąd?
– Na wzgórza. Do Laurel Canyon.
– Pamięta pan, dokąd dokładnie?
– Nie bardzo. Przejechałem koło szkoły na Lookout Mountain. Gdzieś w tej okolicy. Było ciemno, a ja… no, wie pan, piłem, bo strasznie się czułem po tym wypadku. Rozumie pan?
– Wypadku?
– Tym, że za mocno uderzyłem Arthura.
– Ach. Minął więc pan szkołę. Pamięta pan, jaka to była ulica?
– Wonderland.
– Wonderland? Na pewno?
– Nie, ale chyba tak. Przez wszystkie te lata… starałem się zapomnieć z tego jak najwięcej.
– Mówi pan zatem, że był pan pijany, kiedy ukrył pan ciało?
– Byłem pijany. Nie sądzi pan, że musiałem się upić?
– Nieważne, co ja sądzę.
Harry poczuł pierwszy dreszcz niepokoju. Chociaż Delacroix prezentował kompletne przyznanie się do winy, udzielał równocześnie informacji mogących zaszkodzić oskarżeniu. Ponieważ był pijany, mogło to tłumaczyć, dlaczego ciało zostało najwidoczniej pospiesznie porzucone na zboczu i przysypane ziemią i igliwiem. Harry jednak pamiętał, jak trudno jemu samemu było wspiąć się po stoku, i nie wyobrażał sobie, żeby pijany człowiek mógł to zrobić, niosąc lub wlokąc ciało syna.
Do tego dochodził plecak. Czy Delacroix zaniósł go razem ze zwłokami, czy wrócił po niego i jakimś cudem zdołał odnaleźć w ciemności miejsce, gdzie zostawił ciało?
Harry przyjrzał się uważnie Delacroix, starając się obmyślić, jak ma postąpić. Musiał bardzo uważać. Uzyskanie odpowiedzi, nad którą adwokat mógłby pastwić się całymi dniami w sądzie, byłoby strzałem do własnej bramki.