– Jesteś Żydówką, prawda? – zapytał, kiedy pierwszy raz tego spróbowali – To znaczy, wiem, że nie ortodoksyjną, ale to przecież twoje dziedzictwo.
W oszołomieniu była zdolna tylko przytaknąć,.
– No tak, mykwa to dobra sprawa – mówił dalej. – Sporo jest rzeczy w twojej religii, których nie lubię, ale dokładne mycie się po menstruacji jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Dave miał od czasu do czasu takie dziwne antysemickie zagrywki, choć zawsze twierdził, że jego niechęć ma podłoże gospodarcze, nie religijne, stanowi reakcję na zamożne sąsiedztwo, w którym wychowywał się jako jedyne ubogie dziecko.
Miriam co prawda nie kąpała się w mleku, ale na krótki czas stała się chyba największym na świecie użytkownikiem dezodorantów i płynów do higieny intymnej. A potem przeczytała w gazecie, że wszystkie te środki to jedna wielka bzdura, kolejne sztucznie wymyślone rozwiązanie problemów, które nie istnieją. Jednak nigdy nie uporała się z myślą, że smakuje krwią, rdzą i metalem. Ale jeśli nawet, Jeffowi to nie przeszkadzało.
Reprezentował sobą wszystko, czego nienawidził Dave: bogaty Żyd z Pikesville, członek miejscowego klubu towarzyskiego, z wystawnym domem i trzema rozwydrzonymi dzieciakami. Miriam wcale nie kierowała się stereotypami; po prostu spotkała kiedyś te dzieci w biurze, rzeczywiście były potworne. Jednak nie zdecydowała się na związek z Jeffem dlatego, że tak zgrabnie zawierał w sobie wszystko, czego nie cierpiał Dave. Wybrała go dlatego, jeśli w ogóle można było taką decyzję nazwać wyborem, bo on jej pragnął, a Miriam tak się to podobało, że nie potrafiła odmówić.
Ryzykowali, spotykając się dzisiaj. Ich małżonkowie nie byli głupi. No, jej nie był. Jutro, jeśli Dave przeczyta niedzielną gazetę, może zauważy brak informacji o prezentacji nieruchomości wystawionych na sprzedaż. Nastał okres wielkanocny, Dave mógł więc się zastanowić, dlaczego Miriam potrzebowano w biurze akurat w taki weekend, kiedy nie miała nic do zrobienia. Cały ten romans był niebezpieczną sprawą, bo przecież ani Miriam, ani Jeff nie chcieli burzyć swojego dotychczasowego życia. No, przypuszczalnie Jeff nie chciał. Miriam już sama nie wiedziała, czego chce, co robi.
Jeff zaczynał się niecierpliwić. Zwykle dochodziła tak szybko, nawet za szybko. Dzisiaj jednak nie potrafiła uspokoić myśli. A on, chociaż zazwyczaj miły, mógł w końcu zająć się własną przyjemnością. Skupiła się więc na tej jednej, jedynej części siebie, ustawiając się tak, aby było lepiej – i wkrótce to poczuła. Jej orgazmy z Jeffem przypominały reklamy Merokesu z Ellą Fitzgerald. Jakby reagowała na drgania o takiej częstotliwości, że aż wibrowała, dopóki nie pękła. Potem stawała się całkiem bezużyteczna, ledwie zdolna się poruszyć, lecz Jeff przyzwyczaił się już do tego. Ułożył ją bezwładną jak lalkę i pchał dość gwałtownie, póki sam nie doszedł.
Co teraz? Zwykle po prostu wkładali ubrania, choć i tak wcześniej ich całkiem nie zdejmowali, i wracali do pracy albo domu. Jeff wyjął teraz butelkę wina z plastykowego wiaderka z lodem.
– Nie ma korkociągu – stwierdził rozbawiony własnym niedopatrzeniem. Od niechcenia, jakby to była rzecz całkiem zwyczajna, stłukł szyjkę butelki o zlew w łazience. Nalał wina do szklanek, razem z kilkoma drobinami szkła, które wpadły do naczynia przez pękniętą szyjkę.
– Uwielbiam bzykać się z tobą w łóżku – oznajmił.
– Nasz pierwszy raz był w łóżku – odparła Miriam.
– To się nie liczy.
A dlaczego nie, zastanowiła się, chociaż nie zapytała. Pierwszy raz kochali się w domu klienta i takie pogwałcenie miejsca, które zostało im powierzone, szokowało bardziej niż sam akt cudzołóstwa. Kiedy Jeff poprosił ją, by przyszła zobaczyć nową listę, wiedziała, że tak naprawdę idą uprawiać seks, ale udawała naiwną. „To kobieta zawsze ustala tempo”, powiedziała eufemistycznie jej matka, szukając przyczyn załamania córki. Miriam lubiła udawać, że to Jeff nad wszystkim panuje, że robi to z taką samą łatwością, jak manipuluje jej ciałem w łóżku. On sprawiał, że czuła się wiotka, lekka jak piórko, prawie jakby znów znalazła się w swoim dziewczęcym ciele. Z wiekiem nie roztyła się, chociaż trochę przybrała na wadze, co ignorowała, póki nie dostrzegła ciał córek, tak niesamowicie smukłych. Obie wyglądały, jakby dało je się złamać w talii na pół.
– Co teraz? – zapytała.
– „Teraz” w tym szczególnym momencie? Czy „teraz” w sensie dzisiaj i za tydzień, i za miesiąc?
Nie była pewna.
– I to, i to, – Teraz, tutaj, dzisiaj, będziemy jeszcze raz uprawiać seks. Może dwa razy, jeśli nam się poszczęści. A jutro, kiedy pójdziesz do kościoła, żeby Uczcić rzekome zmartwychwstanie Jezusa…
– Nie chodzę do kościoła.
– Myślałem…
– On nie prosił mnie, żebym się nawróciła. Po prostu powiedział, że nie chce, żeby dziewczynki wychowywały się w jakiejś zinstytucjonalizowanej religii albo ulegały niby religijnym, a jednak bardzo świeckim rytuałom. Chodziło o bożonarodzeniowe choinki, koszyczki wielkanocne.
Złamała pewną niepisaną zasadę: wspomniała o dzieciach; konwersacja utknęła w martwym punkcie. Miriam nie wiedziała, jak poruszyć temat, o którym tak naprawdę chciała dyskutować. Jak my to wszystko zakończymy? Jeśli spotykamy się, bo po prostu wspólny seks jest przyjemny, to czy przestanie kiedyś być przyjemny? Czy będę za tobą tęsknić, jeśli zajmiesz się kimś innym? I nawzajem. Jak w ogóle kończą się romanse?
Ich romans kończył się właśnie wtedy, co Miriam uświadomiła sobie dopiero później. Kończył się banalnie i katastrofalnie zarazem. Może to tak zawsze bywa. Nad Hiroszimą uformował się grzyb atomowy, a niektórzy, oszołomieni i poparzeni, wyskoczyli z innych łóżek niż własne, z miejsc, w których nie powinni być. Tsunami zmywały ludzi, którzy kochali zakazaną miłością. Cudzołożników wsadzano do wagonu do Auschwitz, i to wcale nie akurat z tej przyczyny.
To jej zostało, to było „przedtem” – chwila, do której mogła wciąż wracać. Kiedy Miriam próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czuła się szczęśliwa, potrafiła przywołać tylko dzień, kiedy piła ciepławe wino Galio z odłamkami szkła i kupiła zakurzony batonik, już zupełnie nieświeży.
Rozdział 8
Wiata przystanku autobusowego przy Forest Park Avenue była dla Sunny miejscem bardziej niż znajomym, stanowiła element jej codziennych powrotów ze szkoły już od prawie trzech lat. Ale tamtego popołudnia dziewczynka złapała się na tym, że przygląda się wiacie tak, jakby widziała japo raz pierwszy. Powód, dla którego zbudowano tę osłonę, był dosyć prozaiczny – miała służyć jako schronienie przed wilgocią, jeśli nie przed chłodem. Ktoś postarał się nawet, aby dodać kilka nie całkiem koniecznych ozdóbek, więc całe to miejsce można by nawet uznać za ładne. Dach miał kolor zielony, taki, jakiego ich matka chciała użyć przy wykańczaniu domu, ale ojciec powiedział, że odcień jest za ciemny, a jako artysta zawsze wygrywał takie spory. Jasnobeżowe cegły wiaty miały chropowatą powierzchnię. Wyłożoną łupkiem ławeczkę pomalowano na taki sam kolor jak dach.
Chłopcy z sąsiedztwa, nie bacząc na starania budowniczych, pobazgrali wymalowane i wykredowane ściany ordynarnymi napisami. Po chuliganach zjawił się ktoś inny, starał się usunąć najgorsze ze słów, ale kilka upartych przekleństw i gróźb pozostało. Heather przyglądała się im uważnie.
– Czy oni kiedyś… – zaczęła – Nie – odpowiedziała szybko Sunny. – Zostawiali mnie w spokoju.