Chociaż jeśli to Heather poparłaby McGoverna, to wszyscy w klasie by za nią poszli. Ona potrafiła wpływać na ludzi. Lubili na nią patrzeć, rozbawiać ją, zyskiwać jej uznanie. Nawet teraz kierowca miejskiego autobusu, typek, który zwykle wrzeszczał na każdego, kto guzdrał się w otwartych drzwiach, zdawał się oczarowany tą podekscytowaną dziewczynką z dżinsową torebką, mocno trzymaną przy piersi.
– Połóż tutaj swój bilet, słodziutka – poprosił.
Sunny aż chciała wrzasnąć: Ona wcale nie jest taka słodziutka! Zamiast tego, weszła po schodach, patrząc na swoje buty kupione dwa tygodnie temu. Pogoda nie była odpowiednia, ale strasznie chciała włożyć te pantofle, a dzisiaj był wielki dzień.
Rozdział 9
Na Woodlawn Avenue w ostatnią sobotę przed Wielkanocą ruch był większy niż zazwyczaj, ludzie wciąż wchodzili do zakładu fryzjerskiego i piekarni. Zbliżające się święto zmartwychwstania Jezusa najwyraźniej zwiększyło zapotrzebowanie na świeże bułeczki oraz wygolone, odsłonięte karki, przynajmniej wśród tych staromodnych mieszkańców Baltimore, którzy wciąż jeszcze nosili krótkie fryzury. W podstawówce trwał też wiosenny festiwal, staroświecki festyn, gdzie każdy, kto wrzucił pingpongową piłeczkę do okrągłego akwarium, mógł wygrać watę cukrową i złotą rybkę. Oto miejsce, gdzie zmiany są tak wolne, że można za nimi nadążyć, pomyślał Dave, wiecznie obcy we własnym rodzinnym mieście. Podróżował po całym świecie z postanowieniem, że zamieszka gdzie indziej, ale zawsze kończył tutaj. Otwierając sklep, sądził, że może w ten sposób ściągnie świat do Baltimore, ale Baltimore go nie chciało. Żadna spośród tylu osób na chodniku nie zatrzymywała się przed witryną jego sklepu, nie wspominając już o tym, aby wejść do środka.
Teraz była już prawie trzecia po południu, zgodnie z zegarem, opatrzonym napisem „Pora na strzyżenie”, nad zakładem fryzjerskim. Dave postanowił zająć się swoimi sprawami. Gdyby nie zgodził się odebrać Sunny i Heather z centrum handlowego, to mógłby dzisiaj zamknąć wcześniej. Ale z drugiej strony, może właśnie w tej ostatniej godzinie zjawiłby się klient obdarzony gustem i z pieniędzmi, który chciałby kupić dużo rzeczy, a wtedy on przepuściłby okazję zrobienia świetnego interesu. Miriam stale się zamartwiała, że coś takiego może się stać.
– To się zdarza tylko raz – powiedziałaby. – Kiedyś pewna osoba pociągnie za klamkę drzwi, które powinny być otwarte, i stracisz nie tylko klienta, ale też reklamę, jaką mógłby ci zrobić.
Gdyby sprawy naprawdę wyglądały tak prosto, gdyby sukces zależał tylko od wczesnego wstawania, późnego kładzenia się spać i ciężkiej pracy! Miriam nie miała wystarczającego doświadczenia zawodowego, aby uświadomić sobie, jak rażąco naiwnie myśli. Ona wciąż wierzyła, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje; ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka, i w podobne komunały. Chociaż gdyby nie wierzyła w to wszystko, nie przyklasnęłaby tak chętnie jego planom otwarcia sklepu, bo wiązały się one z porzuceniem państwowej posady dla pracy, która była wszystkim, poza gwarancją dostatku. Później zaczął się zastanawiać, czy żona nie doszła do wniosku, że tak czy inaczej będzie z tego pożytek. Sklep mógł albo uczynić ich zamożnymi, albo okazać się kulą u nogi. Przecież dała mu szansę, a on to spaprał. Teraz każda sprzeczka między nimi wyrastała właśnie z tego niewypowiedzianego kontekstu: „Uwierzyłam tobie, a ty to spaprałeś”. Czy przez cały czas wiedziała, że Dave może zawieść?
Nie. Miriam nie knuła aż tak makiawelicznych intryg. Była najuczciwszą osobą, jaką znał, i szybko dawała kredyt zaufania tam, gdzie go potrzebowano. Zawsze przyznawała, że nie dostrzegała potencjału domu na Algonquin Lane, chaotycznie zabudowanej i zaniedbanej wiejskiej posiadłości, ofiary architektonicznych zniewag: kopuły, tak zwanego pokoju florydzkiego. Dave odnowił budynek, przywrócił mu pierwotne kształty, stworzył prostą, organiczną strukturę, która pasowała do dużego, zapuszczonego podwórza. Ci, którzy ich odwiedzali, zawsze z uznaniem wyrażali się o jego wyczuciu, wskazywali na przedmioty, które przywiózł ze swoich podróży, i chcieli wiedzieć, ile kosztowały – a potem twierdzili, że zapłaciliby pięć, dziesięć, dwadzieścia razy więcej, gdyby otworzył sklep z takimi rzeczami.
Dave brał te słowa za dobrą monetę. Jak zawsze. Podobne komplementy nie mogły być tylko czczymi pochlebstwami, bo ludzie nigdy nie chwalili go za nic. Wręcz przeciwnie, zawsze jak magnes przyciągał nagą, nieprzyjemną prawdę, agresję zamaskowaną jako szczerość.
Na pierwszej randce Miriam powiedziała mu:
– Słuchaj, strasznie mi przykro to mówić, ale…
Przyzwyczaił się już do takich wstępów, choć serce wciąż go trochę bolało. Myślał, że akurat ta zadbana młoda kobieta, z kanadyjskimi manierami i północnym akcentem, okaże się inna. Pracowała jako maszynistka w stanowym Departamencie Finansów, gdzie Dave był analitykiem. Umówił się z nią dopiero po trzech miesiącach.
– Tak?
– Chodzi o twój oddech.
Odruchowo zasłonił usta dłonią, jak Adam skrywający nagość po ugryzieniu jabłka. Jednak Miriam poklepała jego drugą dłoń.
– Nie, nie, nie. Mój ojciec jest dentystą. Z tym naprawdę można łatwo sobie poradzić.
I było. Za sprawą nici do czyszczenia zębów, środków do pielęgnacji jamy ustnej, a w końcu chirurgii szczękowej Miriam uwolniła Dave’a od życia, w którym ludzie, rozmawiając z nim, zawsze lekko się cofali. Dopiero kiedy to się skończyło, zrozumiał, co znaczy, gdy inni marszczą brody i spuszczają nosy. On śmierdział, a oni próbowali nie wdychać tego smrodu. Zastanawiał się, czy pierwsze dwadzieścia pięć lat życia, tych cuchnących lat, nie spowodowało u niego nieodwracalnych zniszczeń. Kiedy przez ćwierć wieku widzisz, jak ludzie się od ciebie odsuwają, to jak później możesz spodziewać się akceptacji?
Tylko córki nie były na to wystawione. Przecież nawet Miriam znała Dave’a o nieprzyjemnym zapachu z ust, chociaż krótko. Ubóstwienie ojca przez dziewczynki zdawało się tak wielkie, że okazał się na tyle głupi, by uwierzyć, że nigdy im się nie znudzi. Ale teraz dla Sunny był ucieleśnieniem żenady, czymś jak chodzące pierdnięcie albo beknięcie. Heather, nad wiek rozwinięta, od czasu do czasu już naśladowała ten chłód siostry. Ale chociaż córki starały się trzymać go na odległość ramienia, nie mogły całkowicie się od niego odizolować. Czuł się tak, jakby żył wewnątrz ich czaszek, widział ich oczyma, doświadczał wszystkich ich triumfów i rozczarowań. „Ty niczego nie rozumiesz”, rzucała mu coraz częściej Sunny. Problem polegał na tym, że właśnie rozumiał. Chociażby tę nową obsesję związaną z centrum handlowym. Sunny myślała, że Dave nienawidzi takich miejsc, bo stanowią wyraz taniej, masowo produkowanej przyjemności, a sprzedawane tam towary są przeciwieństwem artystycznych, jedynych w swoim rodzaju wyrobów rękodzieła z jego sklepu. Jednak tym, czego naprawdę nie lubił, był wpływ, który centra handlowe wywierały na córkę. Wzywały ją niczym syreny Odyseusza. Wiedział, co ona tam robiła. Jako nastolatek sam chodził tam i z powrotem po dzielnicy handlowej Pikesville, wzdłuż Reistersttown Road, mając nadzieję, że ktoś na niego zwróci uwagę. Był chłopcem dziwadłem, synem samotnej matki, podczas gdy wszyscy wokół mieli oboje rodziców; protestantem, przynajmniej teoretycznie, w okolicy zamieszkanej przez dobrze prosperujące żydowskie rodziny. Jego matka pracowała jako kelnerka w starej restauracji Pimlico, więc ich domowy budżet zależał od szczodrości ojców jego kolegów ze szkoły, mężczyzn oceniających pracę matki Dave’a pod koniec każdego posiłku i dających jej napiwki, góra dwadzieścia pięć centów albo minimum piętnaście. Każdy cent miał znaczenie. Och, nikt otwarcie nie szydził z jego ubóstwa. Uznawali, że w ogóle nie warto zawracać sobie nim głowy, co zdawało się jeszcze gorsze.