Lenhardt sięgnął obok Infante’a i posrukał w klawiaturę, przeskakując między Penelope Jackson z Asheville w Północnej Karolinie a Heather Bethany z wczoraj i dziś.
– Chciałbym, żebyśmy mieli taki komputer jak gliniarze na filmach – powiedział.
– Tak. Wpisalibyśmy tylko „Penelope Jackson”, jej ostatni znany adres i od razu znalibyśmy cały życiorys. Nie mogę się doczekać, aż wprowadzą takie bazy. I plecaki odrzutowe.
– Sprawdzałeś w Centrum Informacji Kryminalnej?
– Nie ma nic: żadnych danych wojskowych, żadnego doniesienia o kradzieży pojazdu.
Lenhardt czytał informacje na stronie o zaginionych dzieciach.
– Tutaj jest mnóstwo szczegółów. Wystarczy, żeby jakaś maniaczka kryminałów wykuła się wszystkiego, co trzeba.
– Też o tym pomyślałem. Ale ona wie trochę więcej, niż można tu znaleźć. Na przykład zna dokładny adres, na Algonquin Lane. A ten z drogówki, który ją zatrzymał? Mówił, że bełkotała coś o starej aptece przy Windsor Mili i Forest Park. Teraz apteki już nie ma. Ale zadzwoniłem na informację do Pratta i dowiedziałem się, że była, mniej więcej wtedy, kiedy zniknęły dziewczynki.
– Kevin dzwoniący po informacjach? Człowieku, czy ty starasz się o tytuł pracownika miesiąca? A co z aktami sprawy? Tam znajdziesz tyle szczegółów, że żaden internauta cię nie nabierze.
Infante spojrzał wymownie na szefa, tak jak patrzą na siebie tylko małżonkowie o długim stażu albo współpracownicy, którzy spędzili wiele lat w tej samej firmie.
– Cholera, tylko mi nie mów…
– Zamówiłem je wczoraj wieczór, jak tylko przyjechałem ze szpitala. Nie ma ich tutaj.
– Jak to? W ogóle nie ma? Ja pierdzielę. O co chodzi?
– Jest adnotacja, gdzie powinny być, zostawiona przez poprzedniego prowadzącego sprawę, faceta, który od tamtego czasu został sierżantem i trafił do Hunt Valley. Był nieźle zmieszany, jak go znalazłem. Przyznał się, że zabrał je dla swojego poprzednika i po prostu o tym zapomniał.
– Zmieszany? Powinien się posrać w gacie. Nie dość, że akta opuściły budynek, to jeszcze wysłał je z byłym policjantem i o tym zapomniał? – Lenhardt pokręcił głową, dziwiąc się ludzkiej głupocie. – No to kto je ma?
Infante zerknął na nazwisko:
– Chester V. Willoughby IV. Znasz go?
– Znam. Poszedł na emeryturę, zanim zacząłem tu pracować, ale pokazał się na kilku zjazdach wydziału zabójstw. Był… ee… dziwny.
– To znaczy?
– Przede wszystkim jest z pieprzonej czwórki. Czasem można spotkać kogoś od młodocianych, ale czy w ogóle znasz kogoś z czwórki? No i jeszcze ma kupę kasy. Nawet nie musiał pracować. Kiedy wyparowały te akta?
– Dwa lata temu.
– No to miejmy nadzieję, że on jeszcze nie umarł. To nie pierwszy raz, kiedy jakiś nawiedzony stary pierdziej zabiera akta do domu, a potem trudno je odzyskać.
– Rety, mam nadzieję, że ja nigdy taki nie będę.
Lenhardt sięgnął po książkę telefoniczną i zaczął ją wertować, potem wystukał numery, zaczynając polowanie na adres starego gliniarza.
– Halo… Tak, poczekam. – Przewrócił oczyma. – Ale burdel, muszę czekać we własnym wydziale. A z kogo ty tu sobie robisz jaja, Infante?
– Co?
– Podobno są takie sprawy, które zżerają. Jeśli cię całkiem nie zeżrą, to po prostu masz farta. Albo jesteś głupi. Ten facet chwycił najgorętsze z gorących węgli: dwie dziewczynki jak aniołki znikają w centrum handlowym w sobotnie popołudnie, kiedy wokół były setki ludzi. Nie miałbym nawet ochoty podetrzeć sobie dupy policjantem, który nie zajmowałby się taką sprawą przez resztę życia. – Odezwał się znowu do słuchawki. – Tak? Tak? Chester Willoughby. Macie jego adres? – Lenhardt najwyraźniej znowu musiał czekać. Lewą dłonią wykonywał wulgarny gest, póki wreszcie jego rozmówca nie wrócił na linię. – Świetnie. Dzięki. – Odłożył słuchawkę z uśmiechem.
– Co cię tak bawi?
– Przez ten czas, kiedy szukali adresu, mogłeś się do niego przejść. Jest w Edenwald, za centrum handlowym Towson Town Center, mniej więcej kilometr stąd.
– Edenwald?
– Dom spokojnej starości. Jeden z droższych, gdzie płacisz dodatkowe pieniądze, żeby umrzeć we własnym łóżku. Mówiłem, facet ma kasę.
– Jak myślisz, bogaci gliniarze pracują więcej?
– Może tak, ale mniej się przykładają. Hej, spróbuj czasem poudawać, że jesteś bogaty? Zobaczysz, jak to jest pracować tylko z zamiłowania.
– Nigdy, nawet jakby miał ciebie trafić szlag.
– A jeśli dam ci buziaka?
– Wolałbym dać dupy i wziąć kasę.
– No i wychodzi na to, że z ciebie jest ciota, a ze mnie dziwka. Pogwizdując, Infante wziął klucze i ruszył ku wyjściu, jak zwykle zadowolony z siebie.
Rozdział 12
Buenos dias, Señora Toles. Miriam wyjęła klucze z podniszczonej skórzanej torebki – „sfatygowanej” tak powiedziałaby, gdyby próbowała ją komuś sprzedać i otworzyła drzwi do galerii. Uwielbiała hiszpańskie brzmienie nazwiska Toles. Tolez, a nie jakaś płaska, brzydka sylaba, identyczna jak „tolls”, wyraz znaczący płatności, pensje. Jakkolwiek długo by mieszkała w Meksyku, nigdy jej nie zbrzydnie to wspaniałe przemienienie jej panieńskiego nazwiska.
– Buenos dias, Jewier.
– Hacefrio, Señora Toles. - Javier potarł swoje obnażone ramiona pokryte gęsią skórką. W Baltimore taki marcowy dzień uznano by za dar niebios, nie wspominając już o Kanadzie, ale według standardów San Miguel de Allende wręcz panował mróz.
– Może spadnie śnieg – powiedziała po hiszpańsku, a Javier się roześmiał. Był prostym człowiekiem i śmiał się niemal ze wszystkiego, ale Miriam wciąż podziwiała tę jego wesołość. Kiedyś poczucie humoru stanowiło ważną cechę jej charakteru. Teraz jednak rzadko wywoływała na czyjejś twarzy uśmiech, co ją zastanawiało, bo sądziła, że pozostała zdolna do żartów. Co prawda zwykle był to czarny humor, ale i tak zawsze przeważał cynizm, nawet zanim pojawiły się ku temu powody.
Javier przyczepił się do galerii i Miriam wkrótce po tym, jak zaczęła tutaj pracować. Wówczas nastolatek, polewał gumowym wężem chodnik przed sklepem, nieproszony czyścił szyby i mówił turistas konfidencjonalnym szeptem, że to jest el mejor, najlepszy ze wszystkich sklepów w San Miguel de Allende. Właściciel, Joe Fleming, żywił do niego mieszane uczucia.
– Tym okropnym zezem i rozszczepionym podniebieniem to on mi pewnie więcej klientów wystraszy, niż ściągnie – narzekał, rozmawiając z Miriam.
Ona jednak lubiła tego chłopaka, którego przywiązanie wynikało chyba z czegoś więcej niż dawanie przez nią napiwków.
– iHa visto nieve? Widziała pani kiedyś śnieg, Señora Toles?
Pomyślała o swoim dzieciństwie spędzonym w Kanadzie, o niekończących się zimach, które sprawiały, że czuła się, jakby jej rodzina była wygnańcami z okolic o łagodniejszym klimacie. Nigdy nie znalazła satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego rodzice postanowili przenieść się z Anglii do Kanady. Myślami poszybowała ku zamieci w Baltimore, w 1966 roku, legendarnej anomalii pogody. Wydarzyło się to w szóste urodziny Sunny. Zabrali sześć dziewczynek z jej klasy na Dźwięk muzyki w śródmiejskim kinie. Kiedy wchodzili, było słonecznie, bezchmurnie.