Dwie godziny później, kiedy naziści zniknęli już z ekranu i dla rodzinnej trupy śpiewaków świat znowu stał się bezpiecznym miejscem, wyszli z budynku, zastając miasto ogarnięte szalejącą śnieżycą. Och, jakże Miriam i Dave przedzierali się wtedy przez Baltimore, aby dostarczyć każde dziecko rodzicom – dosłownie dostarczyć, boje nieśli, by nie niszczyć ich odświętnych bucików. Wręczali pociechy zatroskanym matkom i ojcom stojącym już w drzwiach. Później śmiali się z tego wszystkiego, ale wtedy było strasznie. Stare kombi ślizgało się po ulicach, dziewczynki piszczały na tylnym siedzeniu. Jednak Sunny i Heather wspominały całe zdarzenie jak wielką przygodę. Oto cud szczęśliwego zakończenia. Możesz pamiętać przerażającą historię tak, jakby była tylko ekscytująca.
– Nie – odparła Javierowi. – Nigdy nie widziałam śniegu.
Cały czas mówiła drobne kłamstewka. Tak łatwiej. W Meksyku trzeba było mniej kłamać niż w miejscach, gdzie wcześniej mieszkała. Uznała, że wszyscy emigranci kłamią tyle, ile ona.
Miriam przyjechała do San Miguel de Allende na weekend 1989 roku i tak naprawdę nigdy już nie wyjechała. Zamierzała osiedlić się w jakimś mniej zamerykanizowanym meksykańskim – i tańszym – mieście, gdzie mogłaby spokojnie żyć ze swoich oszczędności oraz inwestycji. Ale po dwóch dniach, od kiedy wysiadła z pociągu, nie mogła już sobie wyobrazić, by, mieszkać gdzie indziej. Wróciła do Cuernavaca po resztę rzeczy, a potem załatwiła sprzedaż majątku, który został w Stanach. Gdy kupiła mały domek, własną casite, zaczynała tylko z łóżkiem i ubraniami. Dzisiaj miała niewiele więcej. To było coś jeszcze poza słuchaniem zmienionej, hiszpańskiej wersji swojego nazwiska, co nigdy jej nie zobojętniało. Budzenie się rankiem w pustej, czystej przestrzeni między śnieżnobiałymi ścianami i powiewającymi śnieżnobiałymi firankami. Kilka sosnowych mebli. Gołe terakotowe podłogi. Jedynymi kolorowymi rzeczami u Miriam były naczynia i przybory kuchenne, jaskrawoniebieskie i zielone, kupione na wyprzedaży w galerii. Gdyby zdecydowała się znowu gdzieś przeprowadzić, pozbycie się tego zajęłoby jej nie więcej niż dzień, może dwa. Co prawda nie planowała już więcej przeprowadzek, jednak lubiła mieć taką możliwość.
Dom na Algonquin Lane był pełen drobiazgów, aż pękał w szwach. Na początku Miriam to nie przeszkadzało. Po pierwsze dlatego, że sporo tych przedmiotów należało do dziewczynek. Dzieci podróżowały z wielkim bagażem, nawet w czasach sprzed fotelików w samochodach. Brały ze sobą zabawki, czapeczki, rękawiczki, lalki, pluszaki i paskudne szkarady z plastyku. Heather miała jeszcze kocyk o imieniu Bud, który czasem się gubił, co stawiało na nogi cały dom. Sunny nie była gorsza. Wszędzie musiał jej towarzyszyć wymyślony przyjaciel pies Fitz. Dziwne, ale Fitz potrafił się gubić tak samo jak Bud. Prawdę mówiąc, Fitz gubił się razem z Budem, a nawet częściej, a jak się okazało, trudniej go było znaleźć. Sunny ciężkim krokiem przemierzała schody w górę i w dół, ponuro oznajmiając o nieudanych poszukiwaniach. „Nie ma go w piwnicy”. „W łazience też nie”. „Ani w waszym łóżku, ani pod zlewem”. Jak na wymyślonego psa, Fitz wymagał mnóstwa opieki. Sunny zaczęła zostawiać mu jedzenie, nie rozumiejąc, że to tylko zaproszenie dla karaluchów i szczurów. Zostawiała też otwarte drzwi, by Fitz mógł wyjść na zewnątrz. W deszczowe dni Miriam wręcz zaczynała wierzyć, że czuje zapach mokrego psa.
Dom na Algonquin Lane miał, jak się okazało, też własny bagaż. Posiadłość nabyli na aukcji – wtedy Miriam pierwszy raz przekonała się, że ma talent do handlu nieruchomościami. Wzięli go w stanie pierwotnym. Miriam i Dave wiedzieli więc, że nie ma na niego żadnej gwarancji i kupują kota w worku. Nie uświadamiali sobie jednak, że dom w ogóle nie został posprzątany. Długo mieszkała w nim starsza kobieta. Odnosiło się wrażenie, że tam nagle zostało przerwane życie, że do środka wtargnęli kosmici i porwali mieszkańców. Na stole stała filiżanka na spodku i łyżeczka, gotowe na herbatę, której nigdy nie zaparzono. Na schodach leżała książka, jakby ktoś zapomniał ją zabrać. Stare meble okryte kapami, a niektóre kapy, przekrzywione, wyglądały, jak gdyby czekały na troskliwą rękę, która je poprawi. To wszystko przypominało Miriam XIX-wieczną wersję automatycznego domu z opowiadania Bradbury’ego Spadną łagodne deszcze. Rodzina odeszła, a dom żył dalej.
Początkowo te pozostawione rzeczy zdawały się miłym dodatkiem, spadkiem. Niektóre meble nadawały się jeszcze do użytku, a naczynia naprawdę były sporo warte – porcelana z Lowestoft, za dobra, by jeść z niej codziennie, ładniejsza nawet od odświętnej porcelany Miriam. Na podwórku dziewczynki znalazły resztki serwisu do herbaty, poukrywane w dziwnych miejscach – w sękatych korzeniach starych dębów, pod krzakami lilii, tam gdzie już trochę zardzewiały. Jednak wszystkie skarby szybko stały się uciążliwe, bo musieli wynieść tyle samo rzeczy, ile wnieśli. Czemu tutaj tyle zostawiono? Mieszkali już w tym domu dwa miesiące, kiedy jakaś życzliwa sąsiadka sama z siebie powiedziała im, że poprzednią właścicielkę zamordował w kuchni własny siostrzeniec, jedyny spadkobierca.
– Dlatego dom trafił na aukcję – wyjaśniła sąsiadka, Tillie Bingham. – Ona nie żyła, a on siedział, więc nie mógł dziedziczyć.
Ściszyła głos, chociaż dziewczynki i tak znajdowały poza jego zasięgiem, nieciekawe rozmowy prowadzonej przez płot.
– Narkotyki.
Miriam, przerażona, próbowała namówić Dave’a, żeby sprzedał dom, nawet jeśli stracą. Mogą kupić dużą nieruchomość w śródmieściu, mówiła, wiedząc, że mąż chciałby się osiedlić w jednym ze wspaniałych starych domów na Bolton Hill. To były jeszcze czasy sprzed wzrostu cen w tamtym rejonie, przed wielkim odrodzeniem centrum, ale instynkt już wtedy nie zawodził Miriam. Gdyby Dave posłuchał rady, zyskaliby dom znacznie więcej warty niż ten, bo ceny w ich małym zakątku północnozachodniego Baltimore nie ruszały się z miejsca przez lata.
I oczywiście dziewczynki by żyły.
To była sekretna gra, której Miriam nigdy nie przestawała ze sobą prowadzić. Cofnąć się w czasie i zmienić tylko jedną rzecz. Nie cały dzień. Bo to już zbyt oczywiste, zbyt łatwe. Ich los został przypieczętowany, jeszcze zanim wstał świt, wtedy gdy Sunny zdecydowała się spędzić popołudnie w centrum handlowym, a Heather starała się o pozwolenie, żeby do niej dołączyć. Ale gdyby Miriam mogła przenieść się trochę wcześniej, wtedy los dałoby się odmienić. Gdyby wystawili dom na Algonquin Lane na sprzedaż, tak jak nalegała, gdyby w ogóle go nie kupowali, łańcuch zdarzeń zostałby przerwany. Zastanawiała się, kto teraz tam mieszka. Czy obecni właściciele znają jego właściwość przyciągania śmierci. Jedno morderstwo to aż nadto, a gdyby kupujący znali całą historię Algonquin Lane… Nie, nawet Miriam nie dałaby rady sprzedać tego domu, a przecież w swoich najlepszych czasach potrafiła sprzedać niemal wszystko.
Człowiek najmądrzejszy jest po szkodzie, ale jednak nie zawsze okazywało się to prawdą. Po zniknięciu dziewczynek Dave pokazał, że jest jeszcze bardziej krótkowzroczny w sposobie myślenia o przeszłości niż myśląc o teraźniejszości. Ich problem, przekleństwo, jak z naciskiem powtarzał, stanowił fakt, że byli szczęśliwi. Wiedli doskonałe życie i dlatego coś musiało się stać. Jeśli wierzyć Dave’owi, Algonquin Lane było istnym rajem, ale jakaś nieznana siła wślizgnęła się w ich życie i odcisnęła piętno swoich zbrodni. Media też to kupiły. W tamtych czasach ludzie wydawali się mniej cyniczni. Dzisiaj szok po zaginięciu dwóch sióstr zdominowałby krajowy kanał informacyjny i stałby się ciekawą opowieścią kryminalną dla tych szczęśliwych rodziców, którzy wiedzą, gdzie są ich dzieci. Wtedy jednak zniknięcie dziewczynek było tylko lokalną opowieścią, poświęcono mu przelotną wzmiankę w „Timie”, w rubryce o zaginionych dzieciach. Większe zainteresowanie, w skali całego kraju, pomogłoby w osiągnięciu tego, co Miriam w myślach ostrożnie nazywała rozwiązaniem. Zakładała jednak, że w sumie lepiej, że w ich sprawy nie weszły osoby postronne. Dzisiaj pewnie starczyłby tylko dzień, by jakiś bloger amator odsłonił naturę alibi Miriam i napisał o długach przygniatających całą rodzinę. Trzydzieści lat temu policja umiała pilnować takich tajemnic, a fundusz Equitable Trust po cichu spłacił ich pierwszy i drugi kredyt. Dzieci zaginione i przypuszczalnie nieżywe? No to zasługujecie na darmowy dom.