Выбрать главу

Ale wersja zdarzeń opowiadana przez Dave’a – dosyć naciągana – okazała się całkiem dobra dla jego interesów, nie wspominając już o jej własnej karierze. Szczególnie w ciągu pierwszego roku właśnie nazwisko Miriam przyciągało nowych klientów. Zawsze pośrodku jej przemowy, kiedy wykładała, co może zrobić dla odpowiednio zmotywowanego sprzedawcy, jak firma może pomóc przy finansowaniu potencjalnie wypłacalnych kupujących, dostrzegała, że jeden z klientów, zwykle kobieta, przygląda jej się z wielką powagą. Jak pani sobie z tym radzi? – brzmiało niewypowiedziane pytanie. A jak pani sobie nie radzi? – brzmiała niewypowiedziana odpowiedź Miriam. Jaki ja mam wybór?

Czasem chciała, żeby Dave mógł ją teraz zobaczyć, pracującą w sklepie podobnym do tego, który prowadził. Doceniłby tę ironię losu: Miriam, która tak bardzo nie cierpiała Człowieka z Gitarą, sprzedawała identyczną ceramikę z Oaxacan, jakąDave próbował wciskać przedstawicielom klasy średniej z Baltimore, na długo przed tym, zanim stali się gotowi na przyjęcie takich towarów. Jednak potrzebowała pracy i chociaż niezbyt podzielała gust właściciela galerii, jego samego polubiła od razu. Joe Fleming był wesołym, ekstrawaganckim gejem – gdy rozmawiał z klientami. Jednak wiedziała, od chwili kiedy pierwszy raz go zobaczyła, że to jedynie maska, okrycie mrocznej i smutnej tajemnicy. Przezwała go Faux Joe.

– Idą klienci – zawołała do niego. – Czas założyć nasze twarze, te które trzymamy w słoikach przy drzwiach.

– Zaraz tam będę, panno Rigdby – odpowiadał Joe, z przesadnym teksaskim akcentem. I chociaż Miriam miała inny gust, znakomicie szło jej sprzedawanie rzeczy, które trzymał na składzie. Cały sekret polegał na tym, że nigdy nie wciskała żadnego kitu. Ze swoją dobrą prezencją i wciąż oszałamiającą figurą, z ciemnymi włosami poprzetykanymi szorstkimi srebrnymi pasmami reprezentowała pełen rezerwy styl bycia, którym chłostała kupujących, wpędzając ich w pasję kupowania. Tak jakby to właśnie mogło pomóc w zdobyciu przez nich jej uznania, udowodnieniu, że mają gust równy jej gustowi.

Tego ranka w sklepie panowała cisza. Śnieguły zaczynały już odlatywać na północ. Mróz, jaki niosła ze sobą Wielkanoc, wciąż jeszcze był odległy o tydzień. Miriam po raz pierwszy przybyła do San Miguel de Allende w Wielkim Tygodniu 1989 roku, całkiem przez przypadek. W czasach „przed”, Wielkanoc była dla niej świeckim świętem, kojarzącym się z koszyczkami, które skrupulatnie zbierała i wyszukanymi łowami na wielkanocne jajka, urządzanymi przez Dave’a na podwórzu. Żadne z nich nie wyrosło w religijnym domu. Miriam była żydówką, a Dave luteraninem w takim samym stopniu jak ona Niemką, a on Szkotem. I chociaż wiele osób doradzało powrót do wiary jako sposób radzenia sobie z rozpaczą, Miriam po zniknięciu dziewczynek miała ku temu jeszcze mniejszą motywację. „Wiara niczego nie wyjaśnia”, powiedziała swoim rodzicom. „Po prostu prosi ciebie, abyś czekał na wyjaśnienie, które może się pojawić lub nie, kiedy już umrzesz”.

Jednak ta wiara, z którą Miriam miała wcześniej do czynienia, była łagodna, spokojna i skromna. Podobnie jak Pięciokrotna Ścieżka Dave’a. W Meksyku natomiast religia zawierała w sobie coś dzikiego, bezprawnego. Miriam zastanawiała się, czy to nie konsekwencja tych czasów prześladowań, kiedy w latach trzydziestych katolicyzm trafił do podziemia. Jednak taka teoria przyszła jej do głowy dopiero po kilku latach spędzonych w tym kraju, kiedy zatopiła się w książkach: Dalecy sąsiedzi Alana Ridinga i Drogi bezprawia Grahama Greene’a. W dzień swojego przybycia do San Miguel widziała tylko tłum dyszący jak fani na koncercie rockowym i dołączyła do niego z czystej ciekawości. Wreszcie pojawiła się procesja, a wraz z nią zaskakująco naturalnie wyglądająca figura Jezusa w szklanej trumnie, trzymana w górze przez kobiety odziane w czerń i fiolet. Ten Jezus pod szkłem napełniał Miriam odrazą, ale podobało jej się, że niosą go kobiety. To był Wielki Piątek. Do niedzieli wielkanocnej zadecydowała już, że zamieszka w San Miguel.

Rocznice… Była oczywiście pewna szczególna data, dwudziesty dziewiąty marca, i logiczne zdawało się, aby tego dnia opłakiwać córki. Ale istniała też druga, ruchoma data, sobota między Wielkim Piątkiem a niedzielą wielkanocną. To było głupie, udawać, że musi pracować właśnie wtedy. Nawet Dave, w swojej naiwności, powinien domyślić się, że kobieta zajmująca się sprzedażą nieruchomości, nawet zapracowana, najlepsza pracownica Baumgartena, nie musi iść do pracy w sobotę, skoro w niedzielę i tak wszystko jest zamknięte. Gdyby Dave nie zignorował romansu żony, gdyby ją powstrzymał… Ale on pewnie bał się, że Miriam go opuści. Po dziś dzień nie widziała, czyby to zrobiła. Nie, jeśli dzieci by żyły.

Joe przyszedł do pracy późno, mógł sobie na to pozwolić jako właściciel.

– Teksańczycy – oznajmił, wskazując okno, gdzie grupa turystów sceptycznie przyglądała się wystawie. Wysyczał to słowo tak, jak kowboj „Indianie” w staroświeckim filmie.

– Zasłoń mnie.

– Ty też jesteś Teksańczykiem – przypomniała mu Miriam.

– Właśnie dlatego nie mogę się nimi zajmować. Ty ich przejmij. Ja będę na zapleczu.

Miriam patrzyła, jak Joe znika za jaskrawymi zasłonami. Ze swoją czerwoną twarzą i wielkim brzuchem rozdętym pod koszulą nie wyglądał zdrowo. Kiedy spotkała go w 1990 roku, uznała, że Joe ma HIV, ale od tamtej pory jego tułów tylko jeszcze bardziej się zaokrąglił, a nogi pozostały patykowate i drżące. Faux Joe Folk Art Ho. Od samego początku spodobała im się ich wzajemna umowa: „nie pytaj – nie mów”. Utrzymywali te powierzchowne, przyjazne kontakty już piętnaście lat. „Nie zadawaj mi żadnych pytań, a ja nie będę opowiadać ci żadnych kłamstw. Nie mów mi żadnych tajemnic, a ja wyświadczę ci taką samą przysługę”. Kiedyś po długim, zakrapianym przyjęciu, gdy Joego odtrącił jakiś młody mężczyzna, do którego zalecał się od miesięcy, zdawało się, że mało brakuje, aby zwierzył się Miriam, wyrzucił wszystkie swoje sekrety. Ona, wyczuwając tę jego potrzebę, odsunęła wyznania, przeskakując od razu do pocieszenia, którego wyraźnie potrzebował.

– Joe, jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi, że nie potrzebujemy zagłębiania się w szczegóły – powiedziała, poklepując go po dłoni. – Rozumiem, stało się coś złego. Ale masz prawo zatrzymać to w sobie. Lepiej nie mówić o pewnych rzeczach. Cokolwiek zrobiłeś, nie musisz tego usprawiedliwiać przede mną ani przed nikim innym. Nawet przed sobą. Trzymaj to pod kluczem.

I następnego poranka, kiedy spotkali się w galerii, doszła do wniosku, że Joe chyba cieszy się, że posłuchał jej rady. Byli najlepszymi przyjaciółmi, z których żadne nie powiedziało drugiemu niczego naprawdę ważnego, i właśnie tak powinno zostać.

– To prawdziwe srebro? – zapytała Teksanka, włażąc przez drzwi i chwytając bransoletę z wystawy. – Słyszałam, że tu jest mnóstwo podróbek.