Выбрать главу

– To łatwo sprawdzić. – Miriam przekręciła bransoletę, aby pokazać kobiecie wybity certyfikat. Ale potem już nie oddała biżuterii, zastosowała swój kupiecki chwyt. Zachowała się tak, jakby nagle stała się niechętna rozstaniu z tą rzeczą, jakby właśnie uświadomiła sobie, że chce zatrzymać dla siebie. Prosta sztuczka, ale sprawiała, iż odpowiedni rodzaj klientów wręcz dziko zaczynał pragnąć mieć tę rzecz w garści.

Teksańczycy okazali się łasi na mnóstwo biżuterii, co zresztą było dla nich typowe. Jedna z kobiet jednak miała gust lepszy niż średni i powędrowała ku staremu retablo z Marią Panną z Gwadelupy. Miriam, widząc jej zainteresowane, postanowiła zadać ostateczny cios, opowiadając historię o ukochanej figurze, różanych płatkach w płaszczu, który pewien wieśniak zaniósł kardynałowi – Och, to urocze – zaszczebiotała kobieta. – Po prostu niesamowite. Ile płacę?

– Ty naprawdę potrafisz wcisnąć każdy kit – oznajmił Joe, wychodząc po kwadransie. Towarzyszyły mu wylewne życzenia wszystkiego najlepszego od Javiera.

– Dzięki – odparła Miriam, wdychając rześkie powietrze, które wtargnęło podmuchem do sklepu, kiedy odeszli Teksańczycy. – Czujesz… ten taki dziwny zapach, dzisiaj rano?

– Śmierdzi stęchlizną, jak zwykle gdy jest tak chłodno. A ty myślisz, że co to jest?

– Nie wiem, coś jak… mokry pies.

Nie ma go w sypialni, oznajmiłaby Sunny. W piwnicy też nie. Ani pod krzakami lilii. Nie ma go na ganku. Oczywiście, istnieje nieskończona ilość miejsc, gdzie czegoś nie ma, chociaż tylko jedno, gdzie naprawdę coś jest. Miriam lubiła sobie myśleć, że Fitz, koniec końców, dotarł do dziewczynek i trwał przy nich te wszystkie lata jak wierny strażnik.

A co do Buda, nieszczęsnego koca, zredukowanego obecnie do rozmiarów małego kwadracika, to trafił do Meksyku razem z Miriam – wyblakły strzęp niebieskiego sukna oprawiony w ramki, który trzymała na swoim stoliku nocnym. Nikt jej nigdy o to nie pytał. Bo gdyby spytał, toby skłamała.

Rozdział 13

Tempo Infante’a, tak wielkie przez cały dzień, zmniejszyło się na autostradzie do Edenwald. Domy starców – nieważne, jak nazywano takie miejsca: domami opieki, spokojnej starości, one wciąż były tylko domami starców – przerażały Kevina. Zamiast wjechać na parking ośrodka, skręcił w lewo, ku centrum handlowemu, TGI Friday’s. Dochodziła pierwsza po południu. Zrobił się głodny. Miał prawo być głodny o pierwszej po południu. Nie odwiedzał Friday’s od kilku lat, lecz personel ciągle nosił pasiaste sędziowskie koszulki, które nigdy mu się nie podobały. Skojarzenie „sędzia, czyli strażnik zasad”, nigdy nie wydawało mu się zabawne.

Przekaz zawarty w menu też był niejasny. Polecano talerze pełne sera i smażeniny, a potem nagle pojawiały się wykresy zawartości węglowodanów oraz tłuszczów nienasyconych. Jego dawna partnerka analizowała pod tym kątem każdy kęs, zależnie od tego, na jakiej diecie akurat była. Liczyła kalorie, węglowodany, tłuszcze.

Jest ze mną dobrze, powiedziałaby Nancy. Albo: Jest ze mną źle.

To była jedyna rzecz, za którą u niej nie tęsknił, właśnie to niekończące się rozważanie, co włożyć do ust. Kiedyś stwierdził, że ona chyba nie wie, co jest naprawdę złe, skoro sądzi, że jest to coś, co skrywa się w pączku.

Myśląc o tym, uśmiechnął się do kelnerki przy pobliskim stoliku. Tak na wszelki wypadek, bo wyglądała trochę znajomo. Opowiedziała automatycznym uśmiechem, ale nie nawiązała kontaktu wzrokowego. A zatem nie była kimś, kogo znał, albo, co jeszcze nigdy wcześniej nie przychodziło mu do głowy, już o nim zapomniała.

Zapłacił i postanowił tu zostawić swój wóz, a dalej ruszyć piechotą do Edenwald na skróty, przez Fairmount Avenue. Co takiego miały w sobie podobne miejsca? Niezależnie, czy zrobiono je na wysoki połysk, czy też ledwie tylko różniły się od szpitala, we wszystkich pachniało i było tak samo – jednocześnie za gorąco i za chłodno, duszno, dezodoranty i aerozole walczyły z medycznym zapachem. Tak wyglądała poczekalnia śmierci. A im bardziej starano się to zatuszować, jak tutaj, gdzie w holu wisiały jaskrawe ulotki o wycieczce do muzeum, do Nowego Jorku – tym bardziej stawało się wyraźne. Ojciec Infante’a ostatnie lata życia spędził w domu starców na Long Island, takim zwyczajnym miejscu, gdzie obwieszczano wszystko poza oczywistym: „Jesteś tutaj, żeby umrzeć, prosimy, pospiesz się”. Należałoby szczerze uprzedzać o nadciągającym końcu. No, ale jeśli stać cię na miejsce takie jak to, płacisz, aby o tym nie pamiętać. Przynajmniej tak chroni się rodzinę przed poczuciem winy.

Zatrzymał się przy biurku w recepcji, gdzie wydawało mu się, że kobiety bacznie go obserwują, zastawiając się, czy aby nie zostanie tu na stałe. On też je zmierzył wzrokiem, ale nie dostrzegł niczego wartego uwagi.

– Pan Willoughby jest u siebie – oznajmiła recepcjonistka.

Jasne, pomyślał Infante. A gdzież indziej mógłby być? Co jeszcze innego miał do roboty?

– Mów mi Chet – powiedział mężczyzna w brązowym rozpinanym swetrze, drogim, może kaszmirowym.

Infante przygotowywał się na spotkanie z trzęsącym się i zgrzybiałym staruszkiem, więc widok dziarskiego, dobrze ubranego mężczyzny go zaskoczył. Willoughby miał około siedemdziesiątki, niewiele więcej od Lenhardta, i wyglądał zdrowiej niż on. Do diabła, pod kilkoma względami wyglądał nawet zdrowiej niż sam Infante.

– Dzięki, że chciałeś się ze mną widzieć, pomimo że się nie zapowiadałem.

– Miałeś szczęście – odparł. – W czwartkowe popołudnia zwykle grywam w golfa w Elkridge, ale przez ten ostatni atak zimy musieliśmy odwołać spotkanie. Czy przypadkiem nie słyszę w twoim głosie odrobiny nowojorskiego akcentu?

– Może. Większość zniknęła po dwunastu latach mieszkania tutaj. Jeszcze dziesięć lat i będę mówił jak rodowity baltimorczyk.

– Ten tak zwany akcent bawlmer to akcent robotniczy. Jest bardzo bliski cockneyowi. Niektóre rodziny mieszkają tutaj od czterystu lat i mogę cię zapewnić, że wcale nie mówią „myślić”.

Pozornie to były niby duperele, ale w sumie niegłupi sposób oznajmienia: „moja rodzinka jest stara i bogata”, tak na wypadek, gdyby nie wystarczyła rzucona od niechcenia wzmianka o Elkridge Country Club. Infante zastanowił się, czy facet zachowywał się podobnie jako detektyw, starając się piec dwie pieczenie na jednym ogniu. Czy będąc gliniarzem, nigdy nie dawał współpracownikom zapomnieć o tym, że wcale nie musiał zostać jednym z nich?

Jeżeli tak, musieli go nie cierpieć.

Willoughby usadowił się na fotelu; na oparciu widniała linia, ślad od potu na tej wysokości, gdzie kończyły się krótko ścięte włosy mężczyzny. Infante usiadł na sofie, bez wątpienia zakupie dokonanym przez kobietę: różowej i niewygodnej jak jasna cholera. Chociaż Kevin, kiedy tylko przekroczył próg, wiedział, że minął już jakiś czas, od kiedy mieszkała tu kobieta. Apartament był schludny i dobrze utrzymany, ale wyczuwało się w nim nieobecność; dźwięku, zapachów. A były za to takie drobne rzeczy, jak ta mokra linia na fotelu. Znał podobne uczucie ze swojego własnego domu. Zawsze widać, czy jakieś miejsce regularnie odwiedza kobieta.

– Zgodnie z rejestrami wziąłeś akta sprawy sióstr Bethany. Chciałem je od ciebie zabrać.

– Mam je… – Willoughby zdawał się zmieszany.

Infante miał nadzieję, że faceta nie ogarnęło już starcze zniedołężnienie. Dziadek wyglądał jednak doskonale, ale dlaczego w takim razie przeniósł się do Edenwald? W brązowych oczach mężczyzny pojawiła się przebiegłość.

– Był jakiś postęp w tej sprawie?

Infante przewidział pytanie i przygotował się na nie.

– Przypuszczalnie nie. Ale mamy pewną kobietę w szpitalu St. Agnes.