Kiedy znalazła się już z powrotem w domu, w swojej kawalerce, zaniosła sukienkę do pralni na parterze. Wbrew temu, co mówił Randy, stroju nie trzeba było prać chemicznie. Pieprzył głupoty. Zostawiła ubranie na godzinę na wysokich obrotach, ale zapomniała, jak mocno piorą te pralki, i strój skurczył się o kilka rozmiarów. Może pasowałby teraz na dwunastolatkę albo karlicę. Randy pewnie to wykorzysta, by nie zapłacić ostatniej dniówki, a potem i tak każe jakiejś biednej dziewczynie nosić ten kostium, a męską część klienteli przebiegnie lekki dreszcz, kiedy będą kupować ten głupi ser. Pieprzyć to. Wrzuciła strój do kosza z praniem i poszła na górę odrobić pracę domową. Miała egzamin ze statystyki, ale profesor był starym człowiekiem, któremu mocno drżały dłonie, kiedy się do niego odzywała. Trochę jej odpuści.
Część VII
Sobota
Rozdział 27
Brunswick w Georgii cuchnęło. Początkowo Infante przypisywał ten zapach własnej wyobraźni, niechęci do tego skwarnego Południa. Baltimore dostarczyło mu już wystarczającego szoku kulturowego, kiedy przeprowadził się tam niedługo po ukończeniu dwudziestego roku życia – chociaż już się do tego miasta przyzwyczaił, nawet zaczął je lubić. W Baltimore policjant mógł wyżyć z pensji i nadgodzin, nie tak jak na Long Island. Może tu żyło się jeszcze taniej, ale Infante nie wyobrażał sobie przenosin. Bez dwóch zdań, Brunswick cuchnęło.
Kelnerka w Waffle House chyba zauważyła, że krzywił nos, wchodząc do środka.
– Młyyeen pieprzowy – wyjaśniła ściszonym głosem, jakby podawała hasło do tajnego klubu.
– Młyn pieprzowy? – Naprawdę miał spory problem ze zrozumieniem miejscowych, niezależnie od tego, jak wolno mówili.
– Młyyeen pieprzowy – powtórzyła. – To właśnie pan poczuł. Proszę się nie martwić, szybko pan przywyknie.
– Nie zamierzam spędzić tutaj tyle czasu, aby do czegokolwiek przywykać.
Uśmiechnął się do niej. Uwielbiał kobiety, które przynosiły mu jedzenie. Nawet jeśli były nijakie i nieatrakcyjne, tak jak ta pulchna, dziobata dziewczyna, to je wręcz ubóstwiał.
Dochodziła prawie dziesiąta wieczór, kiedy wczoraj dotarł do Brunswick, za ciemno i za późno, aby odwiedzić okolicę, gdzie mieszkała Penelope Jackson i jej facet. Ale już dziś rano ruszył na spotkanie z miejscowym inspektorem straży pożarnej. Reynolds Street, właśnie ta przecznica, przy której Tony Dunham żył i umarł, wyglądała trochę obskurnie. Albo już podupadła, albo właśnie podnosiła się z upadku. Zresztą w oczach Kevina większość Brunswick tak właśnie wyglądało, jakby ześlizgiwało się w otchłań rozpaczy albo podnosiło po długim kryzysie. To nie dla mnie, pomyślał, oceniając miasto z wnętrza chevy charismy wypożyczonego w Alamo. Jednak kiedy zbliżył się do wody, kiedy poczuł łagodną, słodką bryzę i przypomniał sobie, że w Baltimore do wiosny jeszcze daleko, to zaczął rozumieć. Tutaj pogoda miała w sobie łagodność, podobnie ludzie. Cenił to – jeśli chodziło o pogodę.
– Och, to na pewno był wypadek – powiedział inspektor z miejscowej straży pożarnej, Wayne Tolliver, z którym Infante spotkał się przy filiżance kawy, pod koniec śniadania, właśnie tak, jakby sobie życzył. Nie lubił załatwiać spraw w trakcie posiłków i cieszył się, że mógł całym sercem oddać się jedzeniu tego szczególnego dania, sycącej pasty z jaj, kiełbasy i kaszy.
– Ona była w salonie, oglądała telewizję, a on w sypialni, palił i pił. Zasnął, zrzucił popielniczkę na dywanik obok łóżka i wtedy wszystko poszło z dymem – machnął dłońmi, jakby rozsypywał konfetti.
– Co ona zrobiła?
– Alarm przeciwpożarowy nie zadziałał. – Tolliver się skrzywił. Miał okrągłą twarz, różowe policzki i jowialny wygląd, zapewne też mniej lat, niż można by sądzić po jego łysinie.
– Ludzie myślą, że my marudzimy, przypominając, żeby zmieniali baterie, gdy przestawiają zegary co sześć miesięcy. To była Wigilia, w tych stronach zimny okres, więc tam gdzie ona była, był włączony piecyk. Telewizor stał w starym pokoju we fiorydzkim stylu bez centralnego ogrzewania. Gdy zauważyła dym, było już za późno. Opowiadała nam, że podeszła drzwi, dotknęła ich i poczuła, że są gorące. Mówiła, że w nie waliła, krzyczała jego imię, potem zadzwoniła pod 911. Okna były zabite gwoździami… właściciel lokalu naruszył przepisy… ale tamten facet i tak w ogóle nie miał żadnych szans, leżał kompletnie pijany. Podejrzewam, że już się zaczadził na śmierć albo właśnie umierał, zanim ona w ogóle się zorientowała, co się stało.
– I to jest właśnie to.
Tolliver wychwycił podtekst ukryty w słowach Infante’a.
– Nic nie dorzucono do ognia. Tylko jedno źródło, dywanik. Przyjrzeliśmy się tej kobiecie. Naprawdę uważnie. Jedna rzecz mnie przekonała. Ona nie miała żadnych rzeczy poza tym pokojem. Pomieszczenie poszło z dymem razem z jej wszystkimi ubraniami, biżuterią, jakąkolwiek miała, i wcale nie czekały na nią pieniądze po tym facecie. Wręcz przeciwnie. Dostawał rentę, która skończyła się wraz z jego śmiercią, więc kobieta straciła ten dochód, cokolwiek z tego miała.
– Renta? – Prawnik w Yorku opowiadał, że Stan Dunham wykupił sobie ubezpieczenie po sprzedaniu farmy, więc by pasowało. Ale powiedział też, że Dunham nie miał żyjących krewnych.
– Polisa ubezpieczeniowa na dziesięć lat, z której co miesiąc dostawał sumkę. Wie pan, jak piłkarze dostają te wielkie pensje? One są wsparte roczną rentą. Tamci nie mieli wiele, ale starczyło, żeby się uwalić, i to regularnie. Lubili poimprezować, oboje. Pan pewnie sądzi, że niektórzy z tego wyrastają, on był po pięćdziesiątce, ale niektórzy nigdy.
W tym stwierdzeniu kryła się odrobina żalu, jakby Tolliver miał związane z tym osobiste doświadczenia; ktoś, kogo kochał, nigdy nie dorósł i przysparzał mu zmartwień. Jednak Infante nie przyszedł tutaj rozmawiać o Tolliverze.
– Czego jeszcze dowiedział się pan o tych dwojgu?
– To był… adres dobrze znany naszym braciom w niebieskich mundurach. Skargi na hałasy. Podejrzenie przemocy domowej. Dzwonili sąsiedzi. Mówili, że nie wiadomo, kto zachowuje się gorzej. Ona była niezłą jędzą, jedną z tych ciemnych wieśniaczek z głębin Karoliny Północnej.
Wszystko jest względne, jeśli ten facet nazywa dziewczynę ciemną wieśniaczką, to ona musiała być naprawdę maksymalną wsiurą, z gnojem na łydkach…
– Jak długo mieszkała przy Reynolds Street?
– Nie jestem pewien. Nie pojawiała się w żadnych oficjalnych dokumentach, umowach o wynajem, rachunkach. Wszystko było na niego.
Mieszkał tutaj z pięć lat. Jeździł ciężarówkami, ale nieregularnie, dla jakiejś firmy. Z tego co mówili sąsiedzi, spotkał jąna drodze i zabrał ze sobą. Nie był supermanem, ale zawsze potrafił znaleźć sobie kobietę. Ona była trzecia, jak twierdzili sąsiedzi.
– Robiliście mu badanie toksykologiczne? Kolejne urażone spojrzenie.
– Tak. I wykazało, że był pijany w trupa, do tego nafaszerowany prochami. Jak wielu innych kierowców, łykał piguły, żeby nie spać, żeby przetrwać dzień, i potem, żeby się uspokoić, jak już wrócił do domu. Dzień wcześniej właśnie przyszedł z roboty.
– Nadal…
– Słuchaj pan, widzę, dokąd pan zmierza. Aleja znam się na pożarach. Jeśli to ona podpaliła, to, wie pan, musiała być bardzo wyrachowana, mieć zimną krew. Och, to łatwe, zrzucić na dywanik zapalonego peta, ale jak się upewnić, że gość się nie obudzi? Musiałaby tam stać, patrzeć, jak ogień się rozprzestrzenia; czekać, aż się nieźle rozpali. Jeśliby się nie zajęło, nie mogła zrzucić jeszcze jednego, bo byśmy zauważyli. Racja? Poza tym, skąd pewność, że sąsiedzi niczego nie zauważą…