– Już patrzę, pani Hennessey.
Barb próbowała obrócić komputer na podstawie, która umożliwiała korzystanie z niego dwóm reporterom, ale pani Hennessey sprytnie zablokowała leniwą Susan, obkładając go bibliografią, rzadko więc musiała się nim dzielić. Barb zaczęła stukać w klawisze, sprawdzając najczęstsze usterki, ale pani Hennessey w końcu trafiła w sedno: naprawdę straciła artykuł. Kiedy Barb znalazła kopię w systemie awaryjnym, był to tylko pusty szablon z nagłówkiem i datą utworzenia, nic więcej.
– Zapisywała pani tekst w trakcie pracy? – spytała, znając odpowiedź.
– No, po każdym akapicie wciskałam tabulator.
– Tabulator nie zapisuje. Musi pani kliknąć na ikonę dyskietki lub wcisnąć F2, pani Hennessey.
– Nie wiem, o co ci chodzi.
Pani Hennessey pracowała tu od czasów, kiedy Bóg był małym chłopcem, by użyć miejscowego powiedzenia. Pracownica „Fairfax Gazette” z trzydziestopięcioletnim stażem, zaczynała w tak zwanym dziale kobiecym i przedarła się do działu wiadomości, gdzie od dwudziestu lat zajmowała się edukacją. Jej staż pozostawał nie do pobicia, choćby dlatego, że najbardziej obiecujący reporterzy gazety rzadko zostawali w niej dłużej niż dwa lata. Chodziły także plotki, że ocalała z holocaustu, ale jej gęste złote loki ukrywały wszelkie tatuaże, jakie mogła mieć. Była, krótko mówiąc, twarda jak zelówka, ale popadała w bezbronny, miaukliwy ton, kiedy nawalał jej komputer. Czy też raczej – kiedy to ona sama psuła komputer, ustawicznie zaniedbując najprostsze działania mające chronić jej pracę.
– Jeśli wciśnie pani F2 po każdym akapicie, komputer zapisze kopię pliku i będzie ją aktualizował na bieżąco. Tego artykułu ani razu pani nie zapisała. Z punktu widzenia komputera on nie istnieje. Nie może zachować tego, czego nie widzi.
– Co to znaczy, że go nie widzi? Jest tutaj. – Pani Hennessey wskazała monitor swoimi upierścienionymi palcami. – Był tutaj – poprawiła, ponieważ ekran był pusty. – Widziałam go. Te maszyny są do niczego.
Barb zawsze brała w obronę system komputerowy, choć znała jego wady. „Gazetka”, należąca do niewielkiej sieci wydawniczej, posiadała wzajemnie się znoszące zwyczaje – postępowego myślenia i niechętnego rozstawania z gotówką. Dzięki tej kombinacji zafundowała sobie przedpotopowy system komputerowy, do tego nieprzeznaczony do pracy w redakcji gazety.
– To narzędzie takie samo jak każde inne. Kiedy używało się maszyn do pisania, nie było kopii, jeśli nie włożyło się kalki. Tylko kiepski rzemieślnik wini swoje narzędzia.
To jedno z powiedzeń ojca. Przyszło jej do głowy nie wiadomo skąd. Jak zwykle poczuła tęsknotę, smutek i niepokój, wszystko naraz, jakby ten strzęp echa mógł zdradzić historię jej życia.
– Coś ty powiedziała? – Głos pani Hennessey przeszedł z miauczenia do lwiego ryku. – Ty bezczelna… – Tu wykrzyczała obelgę po niemiecku albo w jidysz, Barb nie umiała tego rozróżnić. – Zobaczysz, wywalą cię za to. Ja ci…
Wygramoliła się zza stosów raportów, z których usypała prowizoryczną zaporę dookoła swojego biurka, i pobiegła do narożnego gabinetu naczelnego, tupocząc obcasikami, cała rozdygotana, jakby Barb zagroziła jej użyciem przemocy. Nawet jej kok – bezwzględnie farbowany i poprawiany co dwa tygodnie, tak że przez ognistą rudość nie prześwitywał ani jeden odrościk – trząsł się jak osika.
Barb mogłaby się zdenerwować, gdyby nie była świadkiem tego przedstawienia co najmniej dwa razy w miesiącu, odkąd zaczęła pracować w redakcji w zeszłe lato. Pani Hennessey miotała się po gabinecie naczelnego, wymachując drobnymi piąstkami i domagając się zwolnienia Barb. W końcu wyszła, sapiąc gniewnie, a chwilę później Barb została wezwana elektroniczną wiadomością.
– Gdybyś chociaż spróbowała traktować ją z większym taktem… – zaczął naczelny, Mikę Bagley.
– Spróbuję – powiedziała Barb. – Już próbuję. Prosisz ją, żeby ona traktowała z większym taktem mnie? Uważa, że jestem jej służącą. Nie posługuje się komputerem, tak jak trzeba. Nie jestem jej aniołem stróżem.
– To… – Rozejrzał się, jakby się bał, że ktoś może usłyszeć. -… starsza kobieta. Ma swoje przyzwyczajenia. Już jej nie zmienimy.
– Czyli ogon macha psem, tak?
Bagley, zwalisty mężczyzna z rzadkimi rudawymi włosami, które z wiekiem nabierały koloru oranżady w proszku, skrzywił się.
– Właśnie to sobie wyobraziłem. Rety! Ale posłuchaj, Barb. Przebieg twojej kariery był w najlepszym wypadku niestandardowy. Twoje zdolności interpersonalne są…
Czekała, ciekawa, jakiego szef użyje określenia. Zerowe? Upośledzone? Ale Bagley nie próbował nawet kończyć zdania.
– Jesteśmy od ciebie całkowicie zależni. Kiedy system się wiesza, a ty go z powrotem stawiasz, twoja praca oszczędza nam tysięcy dolarów. Ty to wiesz ija to wiem. Pozwólmy więc pani Hennessey udawać, że jest kimś, a nie wiszącym w powietrzu pozwem o dyskryminację ze względu na wiek. Po prostu ją przeproś.
– Przeprosić? To nie była moja wina.
– Nazwałaś ją badziewną dziennikarką.
– Ja…? – Barb się zaśmiała. – Stwierdziłam, że tylko kiepski rzemieślnik wini swoje narzędzia. Stare powiedzenie. Nawet słowem nie wspomniałam o jej pisaniu. Ale jest badziewną, prawda?
Barb sama się zastanowiła nad swoimi słowami. Do tej pory nie przychodziło jej do głowy, że ma prawo wyrażać opinię na temat tekstów pojawiających się w komputerach, którymi się zajmowała. Została wyciągnięta z działu Poufne, specjalistka od komputerów odkryta w redakcyjnym odpowiedniku Schwabsa. Nie była nawet świadoma, że czyta gazetę, ale zdała sobie sprawę, że jednak ją czytała, a pani Hennessey rzeczywiście pisała do kitu.
– Po prostu powiedz, że ci przykro, Barb. Czasami doraźne działanie jest najwłaściwsze.
Wściekła popatrzyła na niego spod przymkniętych powiek. Wiesz, co mogłabym zrobić z rym systemem? Zdajesz sobie sprawę, że potrafiłabym zablokować działanie całej redakcji? – spytała w duchu. W jej półrocznej ocenie Bagley – który nie miał prawa jej nadzorować, ponieważ w ogóle nie znał się na nowych technologiach – napisał, że Barb musi „popracować nad swoim gniewem”. Och, pracowała nad nim. Co wieczór podsycała go jak ognisko, wiedząc, że to jej najlepsze źródło energii.
– A kto mnie przeprosi?
Nie miał pojęcia, o co jej chodzi.
– Posłuchaj, zgadzam się, że pani Hennessey jest męcząca. Ale nie powiedziała ci nic przykrego. Poza tym sądzi, że nazwałaś ją kiepską dziennikarką. Będzie po prostu łatwiej, jeśli przeprosisz.
– Dla kogo łatwiej?
– Komu – poprawił. Co za dupek. – W porządku, mnie będzie łatwiej. A ja jestem szefem, tak? Dlatego wykrztuś płynne „przepraszam” i dajcie mi wszyscy święty spokój.
Znalazła panią Hennessey w pokoju socjalnym, zapuszczonym składowisku automatów z napojami i stolików krytych formiką.
– Przepraszam – powiedziała sztywno.
Starsza kobieta równie sztywno skinęła głową – królowa patrząca z góry na chłopkę. To znaczy – patrzyłaby z góry, gdyby nie siedziała.
– Dziękuję.
– To było tylko takie powiedzenie. – Barb nie wiedziała, dlaczego poczuła się zmuszona mówić dalej. Zrobiła już, co jej kazano. – Nie sugerowałam nic na temat pani pisania.
– Jestem reporterką od trzydziestu pięciu lat – oznajmiła pani Hennessey. Miała imię, nawet dwa: Mary Rosę. Pojawiały się w jej podpisie, ale nikt ich nie wypowiadał. Zawsze była panią Hennessey. – Pracuję w tej gazecie dłużej, niż ty żyjesz. Dzięki kobietom takim jak ja twoja praca tu w ogóle jest możliwa. Pisałam o desegregacji.