Выбрать главу

Poranek był spokojny, więc omówił z Pepper księgowość, dopuszczając ją do sekretów „bg” o wiele głębiej niż jakiegokolwiek innego dotychczasowego pracownika. Przypomniał jej o wiosennych targach rzemiosła. Spytał, czy chciałaby pojechać tam jako przedstawicielka. Zapiszczała z radości i przygryzła pięść.

– Ale pojechałby pan ze mną, prawda? Bałabym się sama wybierać.

– Na pewno dasz sobie radę. Masz świetne oko, Pepper. Doskonale ustawiasz wystawy, dużo wagi przywiązujesz do wyglądu sklepu. Słowo, nawet kiedy ja kupię jakiś ciuch, ty znajdujesz sposób, żeby ludzie go zapragnęli.

– Te rzeczy, które sprzedajemy… To marzenia, wie pan? Wizje tego, czym ludzie chcieliby być. Nikt nie potrzebuje naszych towarów, nawet ubrań. Dlatego trzeba je grupować tak, żeby opowiadały jakąś historię. Sama nie wiem, to na pewno głupio brzmi…

– Masz sto procent racji. Zanim cię zatrudniłem, rzadko brałem dzień wolnego. A teraz jestem w stanie oddalić się od sklepu nawet na… dwadzieścia minut.

Pracoholizm Dave’a był ich starym dowcipem. Pepper zaśmiała się głośno i ostro, aż się skrzywił. Nie wiedziała, jaki dziś dzień. Pewnie nie orientowała się nawet, że Dave Bethany miał kiedyś dwie córki, nie mówiąc już o tym, co się z nimi stało. Fakt, ich zdjęcie żyło w srebrnej ramce na zapleczu, na jego biurku, ale Pepper nigdy nie zadawała pytań. Nie to, że nie była ciekawa, raczej uważała, żeby nie zagłębić się za bardzo w przeszłość szefa i żeby nie oczekiwał takiego samego przywileju w zamian. Naprawdę ją lubił. Żałował, że nie może jej kochać albo traktować po ojcowsku. Nawet gdyby Pepper była mniej skryta, nie pozwoliłby sobie na ojcowskie uczucia wobec żadnej dziewczyny. Przez ostatnie czternaście lat miał kochanki, kobiety w łóżku. Ale nigdy nie zastanawiał się nad powtórnym ożenkiem i nie zamierzał robić córek z nieznajomych. Pepper u niego pracowała, nic więcej.

Oczywiście później ludzie plotkowali, że prywatnie coś ich łączyło. Następnego dnia pracownicy pogotowia odcięli Dave’a z gałęzi starego wiązu rosnącego za jego domem, tej samej gałęzi, na której wisiała huśtawka, dopóki nie przegniły sznury. Znaleźli list kierujący ich do stosu papierów na biurku, w gabinecie, gdzie kiedyś medytował, paląc ghee o wschodzie i zachodzie słońca. Nikt nie potrzebuje rzeczy, które sprzedajemy, powiedziała Pepper, więc trzeba je pogrupować tak, żeby opowiadały jakąś historię. Dave miał nadzieję, że to, co on pogrupował – własne ciało, papiery, książeczkę czekową boleśnie czysty dom – zostanie zrozumiane. Jego list nie był oficjalnym testamentem, ale zamiary autora zostały wyrażone wystarczająco jasno. Chciał, żeby Pepper przejęła sklep. Pozostały majątek, w tym pieniądze ze sprzedaży domu, miał być umieszczony na funduszu powierniczym na nazwisko córek, które wszyscy inni uważali za zmarłe, a potem rozdany wskazanym instytucjom charytatywnym w 2009 roku.

– Czuję się okropnie – przyznał Willoughby przez trzask połączenia międzynarodowego; odszukał Miriam przez jej dawnych kolegów z agencji nieruchomości. – Właśnie tego dnia ja…

– Nie miej do siebie żalu, Chet. Ja nie mam ani odrobiny. Przynajmniej nie o Dave’a.

– Tak, ale… – Zdanie, choć niedokończone, zabrzmiało okrutnie.

– Ja też nie zapomniałam – powiedziała Miriam. – Po prostu nie pamiętam tego tak samo. Czyli nie budzę się co rano i nie walę głową w mur, a potem nie zastanawiam się, dlaczego boli mnie głowa, a to było rozwiązanie Dave’a. Ból jest. I pozostanie na zawsze. Po prostu nie trzeba go podtrzymywać ani podsycać. Dave i ja wybraliśmy różne sposoby żałoby, ale oboje opłakiwaliśmy tak samo.

– Nigdy nie twierdziłem inaczej, Miriam.

– Chodzę na kurs językowy. Wiedziałeś? Uczę się nowego języka w wieku pięćdziesięciu dwóch lat.

– Ja mógłbym coś takiego zrobić – powiedział, ale jej nie interesowało, co on robił. Dave przynajmniej udawał, że go obchodzę, pomyślał Willoughby.

– W hiszpańskim jest cała grupa czasowników, w których to, co w angielskim byłoby dopełnieniem, zostaje podmiotem. Me falta un tenedor. Dosłownie: „Widelec mi brakuje”. Se me cayó. Se me ofoidó. „Się mi upadło”. „Zapomniało mi się”. Po hiszpańsku jest jasne, że czasami różne rzeczy się człowiekowi przydarzają.

– Miriam, nigdy nie krytykowałem niczego, co ty albo Dave robiliście.

– Gówno prawda, Chet. Ale najczęściej zachowywałeś swoją opinię dla siebie, i za to cię kocham.

Żałował, że te słowa – ulotne, puste – tak mocno go uderzyły. „Za to cię kocham”.

– Zostań w kontakcie – powiedział. – To znaczy, z departamentem. Jeśli cokolwiek się pojawi…

– Nie pojawi.

– Zostań w kontakcie – powtórzył, wiedząc zarazem, że zignoruje tę prośbę.

Kilka tygodni później, na dzień przed oficjalnym przejściem na emeryturę, wyjął jeszcze raz akta sprawy Bethanych. Kiedy zostały zwrócone, zniknęły z nich wszystkie informacje o biologicznych rodzicach dziewczynek. Dave Bethany zawsze się upierał, że ten temat to ślepy zaułek, jak sama Algonquin Lane, przylegająca do porządniejszych skrajów Leakin Park, będącego zaniedbanym chaszczem w środku miasta. Na początku, tuż po tym, jak dziewczynki zniknęły, różni nieczuli ciekawscy przejeżdżali powoli pod domem, a ich gapiowskie zamiary wychodziły na jaw, kiedy musieli zawracać na końcu uliczki. Inni przychodzili do sklepu i kupowali drobiazgi, żeby uspokoić sumienie. Jak ci ludzie męczyli Dave’a, ile się przez nich nacierpiał.

– Czuję się jak pieprzony dziwoląg – skarżył się nieraz Chetowi.

– Zapisuj numery rejestracyjne – poradził Chet. – Notuj nazwiska, jeśli płacą czekiem albo kartą. Nigdy nie wiesz, kto się kręci koło ciebie.

A Dave, jak to Dave, tak właśnie robił. Zapisywał numery, każdy głuchy telefon, potrząsał życiem swojej rodziny, jakby to była zabawka – śniegowa kula, a potem odstawiał je na stół i czekał, jak zmieni się krajobraz. Ale nieważne, ile razy coś zmieniał przez czternaście lat, wszystkie elementy wracały na swoje miejsce – z wyjątkiem Miriam.

Część IX

Niedziela

Rozdział 37

Możemy skłamać o kościach – powiedział Infante. – Ale nie mamy żadnych kości – odparł Lenhardt. – Nie możemy ich znaleźć.

– Otóż to.

Infante, Lenhardt, Nancy i Willoughby stali w holu Sheratona, czekając, by zabrać Miriam Toles na śniadanie. Zamierzali przyznać, że nie znają tożsamości kobiety, z którą Miriam miała nadzieję się dziś spotkać, dla której przeleciała ponad trzy tysiące kilometrów. To mogła być Heather Bethany. Albo genialna kłamczyni, która po prostu postanowiła przez tydzień popieprzyć wszystkim w głowach. Po co? Dla pieniędzy? Z nudów? Bo miała nie po kolei pod sufitem? A może chroniła swoją obecną tożsamość, ponieważ po wpisaniu jej prawdziwego nazwiska wyskoczyłby nakaz aresztowania? Tylko to ostatnie brzmiało dla Infante’a przekonująco. Nie wierzył ani przez chwilę, że troszczyła się o swoją prywatność. Z tego, co zaobserwował, wynikało, że łaknęła uwagi, cieszyło ją każde spotkanie z ekipą detektywów. Nie, ukrywała coś innego pod tożsamością Heąther Bethany, wykorzystując słynne morderstwo sprzed lat, żeby ich zmylić.

– Gdybyśmy tylko mieli te kości, moglibyśmy ustalić mnóstwo rzeczy. Rodzice nie są biologiczni, ale siostry są, tak?

Willoughby kiwnął głową. Dwadzieścia cztery godziny temu Nancy musiała go namawiać, żeby wziął udział w przesłuchaniu. Teraz nie mogli się go pozbyć, a Lenhardt szedł mu na rękę, zamiast ryzykować, że urazi uczucia Cheta, a potem zobaczy go w wieczornych wiadomościach. Infante wciąż nie mógł wybaczyć Willoughby’emu tego, że tak namieszał w aktach sprawy, a potem namawiał ich, żeby ściągnęli Miriam do Baltimore, zanim się dowiedzieli, co jest co i kto jest kim. Co on sobie wyobrażał? Jak mógł usunąć ważne informacje? Infante uważał, że żadnej ewentualności nie można wykluczyć. Tak jak mówiła mu Nancy – w starych sprawach nazwisko zawsze było w aktach.