Podciągnęłam koszulę, bo ciężko mi było oddychać. Moje ciało zdążyło już przybrać kobiece kształty. W ciemności nocy skóra na pozbawionych wdzięku wypukłościach była niezdrowo blada. Miałam prawie osiemnaście lat, czas poznać jaśniejsze strony życia. Ale jak dotąd nic ich nie zapowiadało. Potrzebne mi są marzenia, myślałam przygnębiona. Niczego nie osiągnęłam, a przyszłość nie rysowała się lepiej. W szkole zdawałam się brnąć w ślepy zaułek. Im więcej się uczyłam, tym trudniej mi przychodziło zapamiętywanie wszystkich formuł i socjalistycznych teorii. Żaden z mieszkańców alei Strumienia Kotów nigdy nie został przyjęty na uczelnię, więc co kazało mi sądzić, że dziewczyna taka jak ja, na którą nikt nie zwracał uwagi, stanie się wyjątkiem? Nie miałam lepszych stopni niż inni uczniowie, byłam pewna, że skończę jak wszyscy na tym wzgórzu: będę nosić piach, wylewać nocniki i wychowywać dzieci.
Postanowiłam, że obojętnie co się dalej stanie, muszę marzyć. Najbardziej niewiarygodne marzenia są lepsze niż ich brak. Bez nich jestem skończona, do końca życia pozostanę skazana na harówkę jak wszystkie kobiety z Południowego Brzegu.
4
Kiedy wstałam wcześnie rano, ojciec siedział na stołeczku przy schodach i w bambusowej fajce palił tani tytoń o gryzącym dymie. Odwróciłam głowę, chcąc uniknąć irytującego obłoku. Nigdy nie widziałam, żeby ojciec jadł cokolwiek rano. Palił tylko fajkę. Jako mała dziewczynka wierzyłam mu, kiedy mówił, że nie jest głodny. Gdy podrosłam, zrozumiałam, iż odzwyczaił się od jedzenia śniadań podczas klęski głodu. Im mniej jadł, tym więcej zostawało dla nas, dzieci. Potem, kiedy pożywienia starczało dla wszystkich, było za późno na zmianę nawyków. Poranny posiłek szkodził mu na żołądek.
Ojciec odłożył fajkę i wyjął z kieszeni szeleszczący nowiutki banknot – starannie złożone pół juana. Zanim wcisnął mi go do ręki, rozejrzał się szybko po pokoju, czym wprawił mnie w zdumienie. Dlaczego robi z tego taką tajemnicę? Zaniosłam pieniądze na poddasze, które teraz, w pełnym słońcu, wyglądało jakoś obco. Zasłona dzieląca pokój była na wpół odsunięta; Czwarta Siostra i Dehua zniknęli. Spod zmiętej pościeli na ich łóżku sterczały luźne bambusowe pręty. Usiadłam na moim posłaniu i wysypałam podręczniki na podłogę. Gdy chmury przesuną się ponad wzgórze, na poddaszu zapanuje półmrok.
Na schodach zadudnił głos matki. Znowu muszę zejść nad rzekę, mówiła do ojca. Parę dni temu robiłam pranie, a kosz już jest pełen brudnych rzeczy.
Wpatrywałam się w nowy banknot w mojej dłoni, słuchając, jak matka idzie do bramy. Nagle mnie olśniło! Przecież dziś jest dwudziesty pierwszy września! Moje osiemnaste urodziny! Nic dziwnego, że ojciec wsunął mi pieniądze.
Matka wczoraj ani słowem nie wspomniała o moich urodzinach i naturalnie teraz, kiedy szła z praniem nad rzekę, na pewno nie zaprzątała sobie nimi głowy. To były moje osiemnaste urodziny, powinna wiedzieć lepiej ode mnie, jakie znaczenie ma ten dzień dla dziewczyny. Czyżby mnie unikała? Nie, po prostu zapomniała, i tyle. A co za różnica, gdyby pamiętała? Nie interesowało jej nic, co mnie dotyczyło.
Zeszłam na dół, celowo nie odzywając się do ojca.
Idąc w górę po zboczu ku alei Szkoły Średniej, minęłam internat podstawówki, gdzie kilku emerytowanych nauczycieli, siedząc lub stojąc w otoczeniu wnuków, przyglądało się przechodniom. Jakaś siwowłosa kobieta przywołała mnie i powiedziała, że widziała Dużą Siostrę. Nie była sama, oznajmiła. Niosła podróżną torbę przewieszoną przez ramię i szła w towarzystwie niskiej, krępej kobiety. Sporo ludzi się tu kręciło, więc nie udało mi się przyciągnąć jej uwagi.
Długo wyczekiwana Duża Siostra wreszcie wróciła. Po paru krokach zaczęłam się zastanawiać, czy to możliwe, aby siostra, przebywając w Czungcing, nie pokazała się w domu. Dlaczego? Przecież nie należała do osób ukrywających swe sprawy przed ludźmi. Stara kobieta musiała się pomylić.
Skierowałam się na Kamienny Most. Panował tu wielki tłok Była niedziela, dzień ładny, ani deszczowy, ani nie za gorący, więc ludzie zewsząd ściągali na targ. Pośród towarów porozkładanych na dwóch ulicach wyznaczonych do handlu przez władze, oprócz produktów rolnych przywiezionych ze wsi przez chłopów, można było znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie. Nawoływania, odgłosy targowania się i uporczywe brzęczenie much tworzyły kakofonię dźwięków. Klienci, chcąc mieć pewność, że mięso, które kupią, jest świeże, żądali, aby zwierzęta zabijano na ich oczach. Handlarz siedzący na długiej ławie wyjął żabę z bambusowego kosza, podciął jej gardło, z wprawą obciągnął ze skóry i wypatroszył, a blade żabie udka ciągle drgały. Ręce sprzedawcy i fartuch były wymazane krwią, stos czerwonych i poczerniałych jelit, wątróbek i płucek leżał u jego stóp, dookoła walały się zielone skórki. Zabite żaby leżały w misce splątane kończynami, różowa od krwi woda spływała pod murem.
Zeszłam po kamiennych stopniach, omijając najbardziej zatłoczoną część ulicy. Jednak wszędzie przewijał się tłum, dorośli prowadzili dzieci, śmiali się i rozmawiali, ot, szczęśliwe, kochające się rodziny. Na poczcie, w kinie, w herbaciarniach – wszędzie panował tłok. Przeciskając się przez ciżbę, minęłam atelier fotografa. Dla mnie czy dla ojca pół juana było ogromną kwotą, ale nie wystarczyłoby mi nawet na najtańsze zdjęcie. Na wystawie, którą kiedyś zdobiły portrety kobiet i mężczyzn z odznakami przewodniczącego Mao i małymi czerwonymi książeczkami, stały teraz upozowane fotografie uśmiechniętych kobiet z trwałą ondulacją. Po przeciwnej strome ulicy znajdowała się apteka, a obok dom towarowy. Szybko weszłam do środka.
Chodziłam od gabloty do gabloty, nie znajdując niczego, na co byłoby mnie stać. Widziałam dużo kosmetyków – szminek, różów, konturówek, ale wszystko było dla mnie za drogie. Poza tym te drobiazgi kojarzyły się z „pięknem”, pojęciem, którego znaczenie jakoś mi uleciało.
Weszłam na najwyższe piętro, skąd roztaczał się wspaniały widok na okolicę. Na północy płynęła Jangcy, na jej północnym brzegu rozciągała się Zielona Trawiasta Równina, wznosiły się stocznie i stała zabytkowa wieża. Nieco bardziej na wschód widziałam plac Przy Kamiennym Moście, który z tej odległości wcale nie wydawał się taki duży. Z jednej strony ograniczał go targ, z drugiej pasy pól uprawnych, a pozostałe dwa boki wytyczały odrapane budynki niewiadomego przeznaczenia oraz stalownia i Więzienie Regionalne Numer Dwa, gdzie więźniowie polityczni i recydywiści odsiadywali długie wyroki.
Pierwotnie plac Przy Kamiennym Moście był kawałkiem ziemi ornej, która nie nadawała się do uprawy z powodu nagromadzonych tam stosów śmieci i pokruszonych cegieł. W ciągu ostatnich dwóch lat mojej nauki w gimnazjum dwa razy w tygodniu zwalniano nas z lekcji, abyśmy w czynie społecznym nosili piach z nadbrzeża do niwelowania terenu, tak by zmienić to miejsce w przyzwoity skwer. My, dzieci, pracowaliśmy ramię w ramię z dorosłymi, żeby pomóc im wykonać normę. Praca była ciężka, ale za każdym razem udawało mi się sprostać wyznaczonym zadaniom.
Najdonioślejszy okres w historii placu Przy Kamiennym Moście to czas, kiedy ustanowiono go miejscem publicznych masowych rozpraw. Na drewnianej platformie umieszczono wielkie głośniki, wszędzie powiewały transparenty i sztandary. Po rozprawach uzbrojeni strażnicy zapędzali skrępowanych przestępców na ciężarówki. Stali tam, nisko opuszczając ogolone głowy, a na szyjach mieli zawieszone drewniane tabliczki, które klasyfikowały ich według popełnionych przestępstw: „morderca”, „gwałciciel”, „kontrrewolucjonista”, „defraudant”, „złodziej” i jeszcze jedno określenie, którego nie rozumiałam – „sodomita”. Ich nazwiska, wypisane niżej, były przekreślone czerwonym tuszem. Potem ciężarówki z więźniami krążyły powoli głównymi ulicami Południowego Brzegu jako ostrzeżenie dla ludności. Kilka lat wcześniej przy nasypie na skraju placu odbywały się egzekucje, ale wywoływały takie podniecenie i chaos, że czasami dochodziło do niepożądanych sytuacji; a to pluton egzekucyjny strzelał ze zbyt dużym rozrzutem, a to skazańcy wykrzykiwali obelgi pod adresem Wielkiego Wodza i Wielkiej Partii. Pewnego razu więzień z rozłupaną czaszką ruszył prosto na widzów, wprawiając ich w śmiertelne przerażenie. Zdarzały się też próby ucieczki. Po tych wypadkach ostatni akt dramatu, egzekucję, przeniesiono do górskiego wąwozu, skąd nie można było zbiec.