Zanim straciłam przytomność, moje ciało całkiem się rozpuściło. Nos miałam pełen woni chemikaliów do wywoływania zdjęć. Heroina była lodowata, i chyba mi się to nie podobało. Miałam wrażenie, że jestem ze wszystkich stron obłożona watoliną i nie mogłam się powstrzymać przed zaśnięciem, a wtedy po trochu watolina poodpadała, aż w końcu zniknęła całkiem, a moje ciało i umysł zrobiły się nadwrażliwe.
Saining mówił, że heroina wywołuje u niego euforię i pozwala zapomnieć o tej rzeczywistości, że przynosi spokój i pogodę ducha, że daje mu jego własny świat.
– Z drugiej strony – powiedział – nie miałem pojęcia, że to tak szybko uzależnia. Nie przywykłem do uczucia, że coś ma nade mną władzę.
– Dlaczego tyle czasu nic mi nie mówiłeś? – spytałam. – Jak możesz urządzać sobie odloty, kiedy ja nic o tym nie wiem?
– Nie mam odlotów – odparł. – Jestem raczej na dnie. Odkąd wróciłem z Pekinu, cały czas jestem w stanie odurzenia, i to jest coś, z czym muszę poradzić sobie sam. To nie jest tak, że cię nie kocham. Rozumiesz? Kiedy czujesz się odrętwiała, najlepiej skoczyć w wir. Ja po prostu wpadłem w wir heroiny, to wszystko. Heroina to ja, to mój sposób radzenia sobie ze światem; to mój świat, a to, kim jestem, już się nie liczy.
Pewnego dnia Saining oznajmił, że chce zerwać ze swoim heroinowym nałogiem. Powiedział, że heroina jest zbyt niebezpieczna, i że gdy zażywa heroinę, całymi dniami martwi się o pieniądze, a kiedy ma pieniądze, martwi się, czy zdoła zdobyć heroinę. Zawsze czegoś brakuje, i to powoduje wieczny niepokój.
Nabrał zwyczaju nieruchomego przesiadywania godzinami na balkonie i patrzenia w dół.
Znoszenie jego samotności było ponad moje siły, więc przyłączyłam się do niego, i oboje obserwowaliśmy gwarną ulicę. Blask słońca w tym mieście był zatruty. Narkotyk, coś całkowicie obcego, zbudował mur między mną a moim najbliższym przyjacielem. Nie potrafiłam odczytać wyrazu jego twarzy, straciłam moc przyciągania go, lecz nie czułam się zraniona, raczej zaniepokojona.
Postanowiłam odzyskać mojego kochanka.
Kroczek po kroczku traciliśmy do siebie zaufanie. W gruncie rzeczy Saining nie miał powodów, by mnie oszukiwać, lecz heroina zamieniła go w nałogowego kłamcę. To było coś w rodzaju hobby – po prostu lubił mówić nieprawdę. Lekarstwa, które miały mu pomóc skończyć z heroiną, były do niczego, a ja przyglądałam się, jak dzień w dzień cierpi kartusze. Nie miałam pojęcia, że odstawienie powoduje uczucie bliskości śmierci, więc wierzyłam mu, kiedy mówił, że umiera. Autentycznie bałam się, że głód jest ponad jego siły i że on może umrzeć w każdej chwili, więc miotałam się między pomaganiem mu w odstawieniu narkotyków a pomaganiem w ich zażywaniu. Postępowaliśmy jak para przestępców, uciekając się do wszelkich możliwych metod, byle tylko zdobyć działkę. Czasem miałam naprawdę dość. Heroina zredukowała nasze życie do ordynarnego materializmu. Pilnowałam naszej kasy bardzo skrupulatnie i zawsze pamiętałam, by mieć w kieszeni maleńką paczuszkę heroiny, na wypadek gdyby Saininga dopadł głód.
W szponach głodu Saining był niepomny mojej obecności; na haju też mnie nie zauważał. Heroina sprawiła, że stał się okropnie nudny. Próbowałam parę razy, ale nie budziło to mojego zachwytu. Byłam rozpuszczonym bachorem, a rozpuszczony dzieciak na dragach to nic fajnego. Saininga też nudziła heroina, ale sądził, że to dlatego, że jest tchórzem, że ciągle waha się między braniem a odstawianiem, a, jak mówił, nie ma na świecie nic bardziej nudnego niż to.
Nigdy nie używał igieł ani nie wciągał, tylko „ścigał smoka” na kawałku cynfolii, lecz już na pierwszy rzut oka można było poznać, że jest narkomanem. Jak każdy ćpun, był mizerny, blady i wiecznie roztrzęsiony.
Saining znowu zniknął. Poszłam go szukać – chciałam go dopaść, zanim zrobi to policja.
Kiedy dowiedziałam się, że Saining bierze heroinę, odkryłam, że wszyscy wokół mnie robią to samo. Heroina była popularna nie tylko wśród prostytutek. Wszyscy, którzy występowali w nocnych klubach – śpiewacy, muzycy, tancerze – brali. Brali gangsterzy i drobni kanciarze. Brali nawet taksówkarze. Odniosłam nieodparte wrażenie, że cały świat dryfuje po morzu heroiny.
Pewnego dnia, po powrocie do domu, znalazłam Saininga siedzącego na podłodze na środku pokoju, oszołomionego, trzymającego w objęciach swoją słynną poduszkę. Bóg jeden wie, jak bardzo kochał ten jasiek – zabrał go ze sobą nawet do Pekinu, twierdząc, że bez niego nie potrafi zasnąć. Przed nim leżało kilka gitar. Miał ich w sumie sześć, każda była inna: różniły się wiekiem, kolorem, zastosowaniem. „Każda gitara ma swoją własną muzykę, własną wrażliwość” – mawiał. „Kocham je wszystkie, ale dopiero gdy na nie patrzę, zyskują własną duszę”. Sanmao nie cierpiał, gdy Saining wygłaszał podobne opinie. Patrzył na niego ze złością i mówił lodowato: „Jasne! Łatwo ci mówić – masz kupę forsy!”
Saining nawet nie podniósł głowy; ja także nie zwróciłam na niego uwagi. Ogarnęłam pokój, wykąpałam się, zrobiłam pranie. Zjadłam zupę z melona i wieprzowiny, którą ugotował dla mnie Saining. Zawsze robił najlepsze zupy. Kiedy skończyłam jeść, usiadłam naprzeciwko niego. Grał kilka melodyjek na okrągło.
– Saining, mam tego dość – powiedziałam. – Podzwoniłam w parę miejsc i zdobyłam adres kliniki odwykowej. Poszłam tam i rozejrzałam się. Nigdy przedtem nie robiłam nic za twoimi plecami. Ale tamtejsi doktorzy są naprawdę mili; nie traktują człowieka jak przestępcy. Powiedzieli, że rząd pomaga ludziom, którzy chcą skończyć z narkotykami, i że będą chronić twoją prywatność.
– Nie idę do tej nory.
– Ale te lekarstwa, które miały ci pomóc w odwyku, nic nie dają! No cóż, jeśli tak naprawdę nie chcesz się odzwyczaić od heroiny…
– Pójdziesz ze mną?
Spojrzał na mnie niespokojnymi oczyma. Zawsze mówił bardzo powoli; widząc ten wyraz całkowitej bezbronności na jego twarzy, poczułam, że oboje jesteśmy idiotami.
– W klinice jest surowy zakaz odwiedzin, ale moje serce będzie przy tobie w każdej sekundzie. Obiecuję. Proszę, błagam cię, idź tam! Ten głupi narkotyk niszczy nasze życie!
Wreszcie Saining zgodził się pójść do kliniki. Wcześnie rano spakowałam mu rzeczy, a on, moje kochanie, moje łzy, czekał na balkonie z pustymi oczyma. Tak bardzo kruchy i piękny, siedział w pierwszym blasku poranka, z lodowatymi rękoma zwieszonymi bezwładnie w dół. „Znam kształt szczęścia” – tak śpiewał w jednej ze swoich piosenek. „Dziewczyno, skradłem ci torebkę, w której była twoja dusza” – to inna piosenka. Przypominałam je sobie, patrząc na niego. Widziałam okrutne ostrze zimowego poranka, atakujące go bez litości, lecz mogłam tylko obserwować z daleka – nie miałam sposobu, by wyciągnąć go stamtąd, gdzie przebywał.
Tego ranka nie mogłam się powstrzymać od płaczu. Byłam zrozpaczona i nie miałam żadnej pewności, czy Saining naprawdę chce wyrwać się z nałogu. Ta przeklęta heroina zabrała mi mojego Saininga. Całą drogę do kliniki Saining trzymał mnie mocno za rękę. Żadne z nas nie było w stanie wydusić słowa. Oddali mi całe jedzenie, które zapakowałam dla Saininga, jego discmana, płyty, lusterko, żyletkę. Lekarze i pielęgniarki obszukali go bardzo dokładnie, a on ani na chwilę nie spuszczał ze mnie wzroku. Kiedy przyszedł czas i asystent odprowadził mnie do windy, usłyszałam głos Saininga, wołający cicho moje imię, ale gdy odwróciłam głowę, on był już w pokoju, za drzwiami z ogromnym żelaznym ryglem. Nie było po nim śladu – tylko to ostatnie, krótkie, mocne spojrzenie wryło mi się w pamięć tak boleśnie, że miałam ochotę umrzeć.