Siedziałam jak kretynka, naszpikowana lekarstwami, pacjenci grali w karty w blasku słońca, a główne drzwi pozostawały szczelnie zaryglowane. Utrata kontroli nad własnym życiem była tak prosta, oczywista i bez ogródek, jak zima w tym mieście, która snuła lodowato swoje mordercze plany. Czułam pustkę w głowie i sądzę, że nie był to wyłącznie skutek lekarstw. Po tym, jak wiele razy dziennie rzucałam heroinę, cały czas nie miałam pojęcia, czym wypełnić swoje życie. Kiedy odłączyli mi kroplówkę, odważyłam się przejść do głównej sali i usiadłam w słońcu. Po chwili zbliżyła się jakaś pacjentka i wpadła na mnie, mówiąc: „Daj ciastko, co?” Spojrzenie miała utkwione gdzie indziej, lecz od czasu do czasu jej oczy zwracały się gwałtownie w moją stronę w poszukiwaniu ciastka. Pacjenci obserwowali, jak podawałam kobiecie ciasteczko, potem od razu odwrócili wzrok. Nagle zauważyłam, że wszyscy mają zwyczaj kołysać się w przód i w tył, w przód i w tył, oraz nieustannie przenosić ciężar z jednej stopy na drugą.
Pozwolono mi zatelefonować do ojca. „Tatusiu, wszystko w porządku, ale potrzebne mi lusterko. Zabrali mi moje lusterko, chcę, żeby mi je oddali”.
Moja lekarka wezwała mnie do gabinetu i wyjaśniła:
– Nie pozwalamy wam trzymać lusterek, żebyście nie zrobili krzywdy sobie albo innym pacjentom. Ale teraz możesz już zabrać swoje.
Tamtego wieczoru w łazience podeszła do mnie jakaś pacjentka i zapytała nieśmiało:
– Czy mogłabyś pożyczyć nam swoje lusterko na trochę? Tylko na chwilkę, zaraz oddamy.
Popatrzyłam na nią i powiedziałam:
– Dobra, mogę ci pożyczyć na pięć minut.
Dałam jej lusterko wielkości dłoni, a potem wszyscy po kolei przeglądali się w nim. Tamtego wieczoru w ogóle nie czułam się samotna. Kobieta, która poprosiła mnie o lusterko, patrzyła na swoje odbicie najdłużej. Inna pacjentka powiedziała mi, że jest dziewicą i siedzi tu już piętnaście lat.
– Jesteś dziewicą? – spytałam ją. – Nic dziwnego, że tak młodo wyglądasz.
– Nie jestem już taka młoda. Jestem stara, bardzo stara.
Na dźwięk słów „stara, bardzo stara” rozpłakałam się. Kiedy się odstawia narkotyki, ma się skłonność do płaczu, czasem zupełnie bez powodu. Wstydziłam się moich łez, ale nikt i tak nie zwracał na mnie uwagi. Aby pokryć zmieszanie, czym prędzej spytałam:
– Jak tu trafiłaś?
Milczała. Ktoś powiedział, że ta kobieta zrobiła okropną rzecz: zabiła wszystkie dzieci swojej starszej siostry.
– Wielkie nieba! – krzyknęłam, lecz kobieta wciąż przeglądała się w lusterku i głaskała swoją twarz, jakby nic nie słyszała.
– Myślała, że to demony i pozabijała je – rzekł ktoś inny, a jeszcze inna osoba dodała:
– Zrobiła to, bo siostra nie najlepiej ją traktowała.
Zabrałam lusterko. Całą noc spędziłam na rozmyślaniach o tym, dlaczego ludzie wariują – niektórzy aż tak, że popełniają morderstwa – i dlaczego nie zabiera się ich do szpitala i nie leczy, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. Leżąc w blasku księżyca, doszłam do wniosku, że mam szczęście w życiu. Nie byłam obłąkana, byłam tylko małą tchórzliwą myszką, albo, jak mawiał mój ojciec, grzeczną dziewczynką, która się zgubiła.
Dostawałam takie samo jedzenie jak wszyscy, lecz nawet nie próbowałam tego czegoś przełknąć. Wolno mi było jednak prosić lekarzy o pomoc – znosili mi paczkowane jedzenie ze szpitalnego sklepiku. Moja pielęgniarka codziennie gotowała coś dla mnie, a ja ciągle ją namawiałam, żeby też skosztowała, lecz ona zgadzała się dopiero wtedy, gdy któryś z lekarzy powiedział: „Jedz. Ona nic nie zje, jeśli ty nie będziesz jadła”. Ktoś mnie poinformował:
– Ona zabiła swojego teścia, więc nikt z rodziny nigdy jej nie odwiedził, nie płacą też rachunków za szpital. Dlatego pracuje jako salowa, na dodatek codziennie wkłada kalosze i zasuwa w jadalni.
Miałam wrażenie, że lubi pracować. Kiedy się krzątała, wyglądała na zadowoloną.
– Tylko w ten sposób może zarobić tyle, żeby wystarczyło jej na życie – dodała inna pacjentka z szyderczym uśmieszkiem. – Nie stać jej nawet na mydło ani papier toaletowy. Zawsze zabiera ze sobą kwadracik papieru, ale kiedy kuca, chowa go do kieszeni.
Zauważyłam, że ktoś stoi twarzą do ściany – była to ta dziewica. Podeszłam do niej i stanęłam obok. Patrzyła na swoje stopy i nie odwróciła się w moją stronę. Ktoś powiedział: „Znowu ma karę, bo wariuje i opowiada, że kierownik personelu jest jej mężem”.
Jedną z kobiet wezwano do biura. Słyszałam, jak wychowawca ją wypytuje: „Ukradłaś coś pacjentowi na odwyku. Co to było?” Po chwili usłyszałam, jak ona powtarza raz po raz: „Pikle, jabłka, banany, jabłka, pikle”.
W końcu nadszedł dzień zwolnienia mnie z ośrodka. Podziękowałam wszystkim i poprosiłam ojca, żeby dał lekarzom sto juanów. „Proszę wydać te pieniądze na potrzeby mojej salowej, chciałam podziękować jej za pomoc”.
Za drugim razem, gdy ojciec zawiózł mnie do kliniki, byłam łysa, miałam rozwalone oko i byłam obrzydliwie chuda. Ledwie poznawałam samą siebie. Któż by się spodziewał, że gdy zbliżę się do wielkich, zamkniętych drzwi oddziału, jakaś kobieta zawoła mnie po imieniu i krzyknie: „Wróciła! Wróciła! Tym razem straciła wszystkie włosy!”
Po raz drugi ojciec powiedział lekarzom:
– Moja córka to dobre dziecko, tylko trochę uparte. To nasza wina, i jesteśmy gotowi za to zapłacić.
– Bardzo nas poruszyły słowa twojego ojca – oświadczyła lekarka. – Chciałabym, żebyś się nad nimi zastanowiła.
Wysłali mnie na testy na HIV i syfilis. Potem dali mi jakieś lekarstwa – nie te same, co za pierwszym razem. Chcieli spróbować innej terapii.
– Tym razem musimy pozwolić ci trochę pocierpieć – powiedzieli. – Inaczej nigdy się nie zmienisz.
Codziennie zażywałam garść małych żółtych, różowych albo białych pigułek. Powodowały, że nie chciało mi się spać i było mi gorąco. Chodziłam tam i z powrotem po pokoju, czasem bez przerwy gadałam do siebie, byłam oszołomiona, miałam zawroty głowy i zataczałam się. Pewnej nocy do mojego pokoju wkradła się jakaś pacjentka. „Jeśli chcesz prędko stąd wyjść, nie bierz więcej tych żółtych pigułek” – ostrzegła. Zanim podniosłam głowę, już jej nie było, ale nastraszyła mnie. Wypłakałam się, po czym postanowiłam przestać brać żółte pigułki. „Nie chcę brać tych żółtych” – powiedziałam lekarzowi.
Po atakach astmy, koszmarach i okresie pozbywania się wszystkich możliwych wydzielin zaczęło mi się poprawiać. Tym razem pracowałam razem z innymi; jakaś pacjentka nauczyła mnie grać w karty. Zaczęłam tęsknić za matką. Tęskniłam za jej gotowaniem, za wszystkim. Codziennie śpiewałam z innymi piosenki wypisane na tablicy. Ale wciąż nie mogłam przełknąć tutejszego jedzenia. Bez grama tłuszczu i rozgotowane na miazgę, przypominało mi wikt w tamtym więzieniu na północnym wschodzie, gdzie trafiłam za młodu.
Raz na miesiąc dostawaliśmy czerwone mięso, co było prawdziwym wydarzeniem dla wszystkich. Tego też nie mogłam przełknąć. Ktoś spytał:
– Jak to, nie jesz mięsa?
Usłyszała to moja lekarka. Moja lekarka była szanghajką, bardzo piękną i modnie ubraną intelektualistką.
– Czemu nie jesz mięsa? – spytała.
– Boli mnie żołądek. Naprawdę, mdli mnie – odparłam.
– Za kogo ty się uważasz? Życzę sobie, żebyś to zjadła.
– Wątpię, czy uda mi się to przełknąć. Mówię szczerze.