Zacisnąłem pięści, ból złamanego nadgarstka pomógł mi się opanować. Wróciłem do kliniki i zacząłem się rozglądać. Potrzebowałem dysków, na których Kabel mógł zapisać kod zabezpieczenia. W domu spróbuję je rozszyfrować i pozbyć się tego pożegnalnego prezentu.
Najpierw jednak musiałem zrobić coś ze złamaną ręką. Przetrząsnąłem szafkę z lekami, a wynik tych poszukiwań nieco mnie zaskoczył. Oryginalne syntetyczne środki z oznaczeniami kliniki implantologicznej RepTeku. Przeciwbólowe, ale także ułatwiające przyjęcie wszczepu, zapobiegające odrzuceniu implantów przez organizm, przynajmniej jeśli wierzyć napisom na etykietach. Zgarnąłem do kieszeni kilka fiolek i pudełek, szklane ampułki zagrzechotały cicho. Niezdarnie, pomagając sobie zębami, rozerwałem opakowanie ze strzykawką, wybrałem silny lek przeciwbólowy i nabrałem dawkę. Po chwili namysłu dociągnąłem jeszcze trochę mętnego płynu, naklejka na fiolce głosiła, że to jakiś pobudzacz. Wstrzyknąłem sobie tę mieszankę w żyłę na prawej ręce – musiałem kłuć się trzy razy, zanim trafiłem. Ból zelżał błyskawicznie, zamieniając się w dyskomfort, w głowie nieco mi pojaśniało. Wyjdę z tego, dam radę. Przeszukałem jeszcze kilka szuflad i znalazłem opaskę na przedramię. Zaciskowy bandaż powinien usztywnić mi rękę na tyle, żebym nie urażał jej przy każdym ruchu. Lepsze to niż nic.
Znalazłem nieduży plecak, zacząłem wrzucać do niego wyciągnięte z komputerów nośniki. Brałem wszystko jak leci ze sprzętu, który wyglądał na częściej używany.
Zaszedłem do pomieszczenia, w którym leżał Ene. Sawant był świadomy, wodził za mną oczami, gdy chodziłem po pokoju. Bezgłośnie poruszał ustami, na monitorze, do którego był podłączony, wolno płynęły zakodowane dane. Spojrzałem na jego bezwłose ciało, wyglądające jak u nieforemnego dziecka, trochę za dużą głowę i wyrażającą bezbrzeżny smutek twarz. Wiedziałem, że nie mogę go tak zostawić. Wróciłem do szafki z lekami, znalazłem niedużą buteleczkę opatrzoną lakoniczną informacją. Inmorbit, środek do eutanazji. Nabrałem pełną strzykawkę płynu. Gdy zbliżyłem się z nią do Ene, mutant uśmiechnął się smutno.
– Dołączysz do brata... – powiedziałem cicho, sam nie wiem dlaczego, pewnie i tak nie zrozumiał. Ku mojemu zdumieniu Ene pokiwał głową. Odszukałem wenflon niedaleko jednego z jego wielu portów i zrobiłem zastrzyk. Patrzyłem mu w oczy, gdy gasło w nich życie.
Wróciłem do wyjmowania dysków z komputerów. Nagle podskoczyłem, słysząc jakiś odgłos. Phin jęknął i poruszył się na podłodze. Upadek i uderzenie w głowę musiały go ogłuszyć, a teraz dochodził do siebie. Odruchowo sięgnąłem po wiszącą przy pasie pałkę, prawy nadgarstek zapłonął ostrzegawczym bólem, który przebił się przez zasłonę leków. Rozejrzałem się za wygodniejszą bronią, mój wzrok padł na zakrwawiony skalpel obok stołu operacyjnego. Złapałem go lewą ręką i doskoczyłem do budzącego się sanitariusza.
– Nie ruszaj się – warknąłem, gdy odzyskał świadomość.
– Cco...? – Powiódł zdziwionym wzrokiem po leżących na podłodze ciałach, zobaczył panujący w sali operacyjnej chaos.
– Zamknij się. – Podkreśliłem swoje słowa, pokazując mu lancet.
Zdałem sobie sprawę, że powinienem go zabić, inaczej może opowiedzieć komuś o wydarzeniach w podziemnej klinice. Nie wiedziałem, czy potrafię zdobyć się na to, by uśmiercić człowieka z zimną krwią. Jednak Phin nie zostawił mi wyboru.
Przestraszony chudzielec patrzył na mnie chwilę, nagle okręcił się na podłodze i kopnął mnie. Odruchowo próbowałem się zasłonić, ale skutki były tragiczne: trafił mnie stopą w złamany nadgarstek. Ból był nie do wytrzymania, na chwilę aż straciłem oddech. Phin poderwał się na nogi i rzucił w kierunku korytarza, natychmiast ruszyłem za nim, lecz zdecydowanie zbyt wolno. Sanitariusz, wybiegając, uderzył dłonią w zamek kodowy przy drzwiach i ciężkie metalowe skrzydło opadło sekundę po tym, jak poła białego fartucha znikła w tunelu.
– Kurwa! – wrzasnąłem z wściekłością. – Kurwa, kurwa, kurwa!
Nie dość, że uciekł, to jeszcze mnie tu zamknął. Poczułem nagłą słabość, nieoczekiwany wysiłek naruszył wywołaną farmakologicznie kruchą równowagę organizmu. Oparłem się plecami o drzwi i kilka minut odpoczywałem, oddychając głęboko. Kiedy moje rozszalałe serce nieco się uspokoiło, postanowiłem wybebeszyć jeszcze kilka komputerów. Stwierdziłem, że najpierw skończę to, co zacząłem, a potem pomyślę, jak się stąd wydostać. Usunąłem jeszcze kilka dysków, plecak był prawie pełny. Więcej nie było już sensu brać, któryś ze spakowanych nośników musiał zawierać informacje o zabezpieczeniu. Pytanie tylko, czy będę potrafił je rozkodować. Wziąłem trochę leków i uznałem, że czas się zbierać.
Zamek kodowy wyglądał na prostą konstrukcję. Zwykle tego typu zabezpieczenia nie stanowiły dla mnie większego problemu. Tym razem było nieco inaczej. Miałem wgrany nowy system, którego nie zdążyłem jeszcze spersonalizować. Nie zainstalowałem programów hakujących, dekrypterów i całej masy innych przydatnych narzędzi. Zresztą w tej chwili niewiele by to pomogło: ze zdziwieniem stwierdziłem, że zamek nie ma gniazda dostępu bezpośredniego. Widać Kabel miał lekką paranoję.
Obszedłem dokładnie całą klinikę w poszukiwaniu innego wyjścia. Opukałem podejrzanie wyglądające ściany, z trudem przesunąłem jakiś regał, ale nic nie znalazłem.
Wróciłem do drzwi uzbrojony w lupę wymontowaną ze stanowiska lutowniczego oraz pudełko talku do rąk. Uważnie przyjrzałem się srebrnej klawiaturce. Dwanaście przycisków, od zera do dziewiątki, gwiazdka i krzyżyk. Trzy rzędy, cztery wiersze i całe mnóstwo kombinacji. Obejrzałem przyciski przez lupę, farba na niektórych z nich wydawała się lekko wytarta. Wysypałem na dłoń trochę talku i dmuchnąłem na panel. Kiedy chmurka białego proszku opadła, stwierdziłem, że najwięcej przykleiło się do dwójki, szóstki, siódemki oraz dziewiątki. Miałem wątpliwości co do piątki, ale farba nie była na niej uszkodzona, więc uznałem, że mogę ją pominąć. Zatwierdzanie kodu należało wykonać gwiazdką, co do tego moje doświadczenie domorosłego detektywa nie pozostawiało wątpliwości. Niewiadomą było, z ilu cyfr składał się kod (być może którąś należało wcisnąć dwukrotnie). Nieco niepokojąca była także myśl, że zamek może się zablokować po kilkukrotnym wprowadzeniu błędnej kombinacji.
Odgoniłem od siebie te myśli, uznałem, że na panikę jeszcze przyjdzie czas. Wstukałem pierwszy kod zawierający wybrane liczby, zatwierdziłem. Nieprzyjemny brzęczyk i mignięcie czerwonej diody szybko pozbawiły mnie złudzeń. Kilkanaście takich mrugnięć i bzyknięć później poczułem, jak w żołądku rośnie mi lodowa kula strachu.
Nagły dzwonek multiterminala sprawił, że podskoczyłem. Podszedłem do urządzenia i rzuciłem okiem na wyświetlacz. Link. Mogłem odebrać i wytłumaczyć gangsterowi, co zaszło. Uwierzy mi? Nie sądzę, cała ta historia była mocno pokręcona. Poza tym bandzior myślał, że zatrzymałem dla siebie jakieś dane ze zlecenia. W pewnym sensie miał rację, wzdrygnąłem się na myśl o czającym się gdzieś we mnie rogatym cyfraku. Kurwa, jakbym specjalnie chciał zostawić sobie jakiegoś cholernego cyfrowego mutanta. Nawet nie zacząłem się jeszcze zastanawiać, jak to właściwie możliwe, że to coś we mnie siedzi, ani jak się tego pozbyć.
Nie, gadanie z Linkiem nie miało sensu, przynajmniej dopóki stąd nie wyjdę. Podczas gdy jestem tu uwięziony, mógłby nasłać na mnie swoich ludzi, a z nimi dość ciężko się rozmawia. Zwieję z podziemnej kliniki, zaszyję się gdzieś i dopiero wtedy się z nim skontaktuję. Musimy się jakoś dogadać; jeśli uważa, że zachowałem coś, co należy do niego, długo nie pożyję. Poza tym może będzie miał jakiś pomysł, jak to ze mnie wyciągnąć.
Multiterminal ucichł, a ja wróciłem do drzwi. Wprowadzałem kolejne kombinacje, zamek konsekwentnie je odrzucał, ale się nie blokował. Po plecach ciekła mi strużka zimnego potu. Ściany i podłoga zadrżały lekko, gdy pobliskim tunelem przetoczył się pociąg. Czas działał na moją niekorzyść, prędzej czy później Link przyśle tu kogoś, żeby sprawdzić, co się stało.