Выбрать главу

Wypadam z bramy i stwierdzam, że gliniarze pobiegli gdzie indziej, by kontynuować poszukiwania. Nikt nas nie widzi, szybko przemykamy za załom bloku i znikamy w plątaninie bocznych alejek.

Zatrzymaliśmy się, żeby chwilę odpocząć, ale zaraz trzeba było ruszać dalej. Wrażenia mijającej powoli nocy powinny mnie wyczerpać, lecz to skrzypek wydawał się bardziej zmęczony. Ja najwyraźniej odnalazłem w sobie pokłady determinacji pojawiającej się w sytuacjach zagrożenia życia, kiedy organizm sięga do najgłębszych rezerw. Świeże blizny w miejscu nowych wszczepów nie dokuczały już tak bardzo, czułem w nich mrowienie promieniujące do mięśni. Ból w złamanej ręce przeszedł w tępe, lekkie pulsowanie, opuchlizna też jakby zmalała. Ciało postanowiło jeszcze się nie poddawać.

– Masz jakieś pomysły? – zapytałem Garta.

– Nie bardzo. – Jego odpowiedź nie była zaskakująca. – Jakikolwiek transport publiczny odpada. Za dużo kamer, system rozpoznawania twarzy namierzy cię w kilka minut. W ogóle lepiej nie pokazywać się bliżej centrum, choć ta droga byłaby najkrótsza. RepTek ma wszystkie twoje dane, łącznie z całą biometryką, więc chwilowo nie możesz też korzystać z multiterminali.

– Pozostaje droga przez Przymurze. – Choć sądziłem, że to niemożliwe, twarz Garta pobladła po tych słowach jeszcze bardziej. – Trochę naokoło, ale...

– Trochę?! To prawie dzień drogi – jęknął.

– Sam powiedziałeś, że nie mogę pchać się przed kamery, bo zwiną mnie od razu. Monitoring w Mieście jest gęsty, nawet jeśli pójdziemy obrzeżami, w końcu mnie namierzą.

– Przymurze też jest pilnowane... – próbował się spierać bez zaangażowania.

– Ale znacznie słabiej – odparłem. – Przecież wiesz.

– Tam są mutanty, wyrodki... – Skrzypek wyraźnie obawiał się tej trasy.

– Według RepTeku ja też jestem mutantem, będę się czuł jak u siebie – zażartowałem ponuro. – Zresztą nie musisz iść ze mną. Przejdź przez centrum, spotkamy się w Industrialnej.

– Nie da rady. – Potrząsnął głową. – Gdybym spuścił cię z oczu, Nikthi by mnie zabiła.

– Nagle zrobiłem się popularny – mruknąłem z przekąsem. – Świetnie. Nikthi mówiła, co konkretnie znalazła w moim kodzie? – Zapaliłem i zaciągnąłem się dymem, myśląc o rogatym stworze z rykiem rozrywającym linie znaków cyfrowego zamka.

– Nie. Tylko tyle, że to pilne.

– Dosyć, kurwa, pilne – zgodziłem się.

– Co...

– Chodź, nie traćmy już czasu. – Przerwałem mu machnięciem ręki i rozgniotłem papierosa butem.

Prawdziwy dzień w Mieście zaczyna się, gdy słońce wynurzy się znad Muru. Lśniąca tarcza rozświetla wieńczący wielką ścianę zardzewiały drut kolczasty, by sekundę później zalać okolicę jasnym blaskiem. Wszędzie z cichym bzyczeniem budzą się do życia panele fotowoltaiczne, skrzętnie zbierające energię, by wtłoczyć ją do krwiobiegu systemów Polis. Paradoksalnie, spora część tej mocy zostanie wykorzystana do ochrony przed gwiazdą, z której jest czerpana.

Właśnie w takiej chwili dotarliśmy do płotu otaczającego Przymurze. Gart zadrżał lekko, widząc podwójne, wysokie na jakieś cztery metry ogrodzenie i rozrzucone w jego sąsiedztwie zasieki. Staliśmy pod ścianą opuszczonego budynku, od parkanu dzieliła nas tylko wąska uliczka. Wypatrywałem patroli, ale w okolicy nie było nikogo.

– Jak przez to przejdziemy? – zapytał skrzypek.

– Ostrożnie.

– A tak poważnie?

– Ten płot to raczej bariera psychologiczna – wyjaśniłem uważnie, przyglądając się siatce. – RepTek postawił go i udaje, że chroni obywateli. Wiesz, furtki ze strażnikami w pełnym rynsztunku, okazjonalne wyprawy i zapowiedzi oczyszczenia i ponownego zasiedlenia Przymurza. To wszystko ma pokazać, że firma panuje nad sytuacją.

– A nie panuje?

Pokręciłem tylko głową z politowaniem. Jak na zbuntowanego hakera, zaskakująco często wykazywał się sporą naiwnością.

Wreszcie wypatrzyłem to, czego szukałem. Kawałek na lewo od nas płot był w jednym miejscu przebarwiony, srebrną siatkę upstrzyły plamy rdzy.

Szybkim krokiem przemierzyłem ulicę i chwyciłem za druty. Tak jak myślałem, u dołu były przecięte, stąd zaczęła się korozja.

– Wygląda na to, że mamy szczęście. – Wbrew własnym słowom skrzypek nie wyglądał na zadowolonego.

Pociągnąłem za siatkę, powiększając dziurę, nadgarstek zaprotestował lekkim bólem. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że prawie zapomniałem o złamaniu. Opuchlizna schodziła, bolało tylko, gdy nadwyrężałem rękę. Kabel wprawdzie mówił coś o stymulującym działaniu wszczepów, ale nie spodziewałem się aż takiego efektu.

Chłopak wahał się chwilę, lecz w końcu prześlizgnął się na drugą stronę.

– W płocie jest sporo dziur, prędzej czy później trafilibyśmy na jakąś – powiedziałem, idąc w jego ślady.

Gart nerwowo rozglądał się na boki, jakby spodziewał się, że zaraz po przekroczeniu granicy ziemi niczyjej napadną go mutanty lub bioćpuny.

– Byłeś już kiedyś na Przymurzu? – zapytałem wprost.

– Tylko raz. – Sądząc po wyrazie jego twarzy, za tą krótką odpowiedzią musiała się kryć grubsza historia.

– Gdzie dokładnie jest DTek? Trzeba zaplanować trasę.

– W Industrialnej, niedaleko Wschodniej Bramy.

– Chodźmy, trzymaj się blisko. W ciągu dnia powinno być w miarę bezpiecznie.

Przymurze okalało niemal całe Polis. Błękitna Plaga uderzyła najsilniej na obrzeżach. Lekarze nie potrafili wyjaśnić, dlaczego właściwie tak się stało. Bliskość Muru i leżącej za nim Pustyni, lekko podwyższone tło promieniowania, bardziej obciążone, a przez to mniej wydajne systemy podtrzymywania życia; pomysłów było sporo. Niezależnie od przyczyny straciliśmy wtedy pierścień ulic i bloków, który przekształcił się w zakazaną strefę. Przedmieścia stały się kolejną barierą stojącą między nami a resztą kończącego się świata. Opustoszałe budynki, skwery straszące kikutami martwych drzew i zasypane nawianym ponad Murem piachem parki stanowiły dziś dom tych, których nie chciano w Mieście. Ocaleni z Plagi, noszący piętno mutacji, bioćpuny, wyrzutki i zwykli bandyci, obłąkani oraz zwyczajnie nieprzystosowani do życia w naszym korporacyjnym Polis mieszkali właśnie tutaj. Firma zarządzająca Miastem mogła sobie pozwolić, by o nich zapomnieć. Obywatelom wystarczały okazjonalne akcje czyszczenia obrzeży Przymurza, poza tym dzielnicę i jej mieszkańców pozostawiono samym sobie. Degeneraci nie pchali się do centrum, szturmowcy nie zapuszczali się w głąb ich terytorium – taki układ zdawał się odpowiadać wszystkim. Słyszałem plotki, że RepTek regularnie „gubił” na tym terenie jakieś transporty z jedzeniem, żeby odszczepieńcy nie mieli powodu do poszukiwań w bardziej cywilizowanych miejscach. Wprawdzie nie bardzo wiedziałem, gdzie takie transporty miałyby jechać, lecz to w zagadkowy sposób nadawało pogłosce wiarygodności. Zastanawiało mnie też, że firma nigdy takiego transportu nie zatruła, żeby zmniejszyć populację zakazanej dzielnicy.

W głębi Przymurza nikt nie dbał o sprzęt umożliwiający w miarę normalne życie w mieście pośrodku niczego. Nie działała większość multiterminali, ogniw fotowoltaicznych, oświetlenia ulic i zraszarek. Właśnie dlatego sądziłem, że za dnia powinniśmy być w miarę bezpieczni. Liczyłem na to, że palące słońce zagna tubylców do budynków i piwnic. Miałem nadzieję, że nasza wędrówka pozostanie niezauważona.

Szliśmy, starając się nie zwracać na siebie uwagi, przemykając wzdłuż pokrytych graffiti ścian. Na ile to było możliwe, starałem się prowadzić obrzeżami dzielnicy, tak by nie tracić z oczu płotu. Co prawda narażało nas to na niewielkie ryzyko, że wychwyci mnie któraś z kamer obserwujących barierę, lecz uznałem, że to lepsze niż zapuszczanie się głębiej w Przymurze. Naciągnąłem tylko kaptur, nieco utrudniając zadanie Wielkiemu Bratu.

Słońce wschodziło coraz wyżej, skracając cienie, w których się kryliśmy. Upał powoli zaczynał dawać się we znaki, czułem, jak strużka potu cieknie mi po plecach.

– Tędy nie przejdziemy. – Gwałtownie cofnąłem się za róg budynku.

– Uważaj trochę – burknął Gart, na którego wpadłem. – Co się stało?