Выбрать главу

– Sam zobacz.

Chłopak ostrożnie wyjrzał i zaklął cicho. Za blokiem rozciągał się spory plac. Kiedyś pewnie było to duże skrzyżowanie, dziś stało tu tylko kilka porzuconych, wypalonych wraków. Co gorsza, nieopodal znajdowała się także jedna z oficjalnych furtek, a przy niej dwóch szturmowców w pełnym rynsztunku. Po nocnej awanturze w moim mieszkaniu RepTek na pewno rozesłał mój wizerunek do wszystkich patroli, więc lepiej byłoby nie pchać im się przed wizjery. Nawet jeśli nie rozpoznają mnie od razu, mogą im przyjść do głowy jakieś głupie pomysły.

– Wejdziemy kawałek w głąb – zdecydowałem. – Przecznica lub dwie powinny wystarczyć.

Ruszyłem za blok pewnym krokiem, chcąc dodać otuchy Gartowi. Ciężkie westchnienie za moimi plecami upewniło mnie, że nie do końca mi się udało.

Alejka między blokami wyglądała jak filia pustyni – piach całkowicie przysypał walające się pod ścianami śmieci. W panującej ciszy słychać było strzępki dźwięków właściwego Miasta, które wydawało się teraz zupełnie innym światem.

Skręciliśmy za róg i znów zbliżyliśmy się do pustego placu. Wyjrzałem, by ocenić odległość, lecz wtedy kilka rzeczy wydarzyło się niemal jednocześnie.

Od strony centrum głośno zawodzą syreny oznajmiające zbliżający się cykl zraszania, gdzieś za nami słychać głośne trzaśnięcie drzwi. Odwracam się na pięcie, próbując ogarnąć sytuację. Cztery sylwetki wypadają z pobliskiego bloku, biegną wprost na nas. Gart zrywa się do sprintu w stronę skrzyżowania, lecz zatrzymuję go, łapiąc za kołnierz.

– Czekaj. – Zachowanie spokoju wiele mnie kosztuje, szczególnie że krótkie pałki w rękach mieszkańców Przymurza nie pozostawiają złudzeń co do ich zamiarów. – Niech się zbliżą, wtedy ruszymy.

Skrzypek patrzy na mnie w panice, chwilowo słucha polecenia, choć go nie rozumie. Napastnicy są coraz bliżej. Półnadzy, oplątani burymi łachmanami, ze skórą poznaczoną bliznami oparzeń, noszą wyraźne piętno mutacji. Wyją opętańczo, wymachując przy tym bronią. Widziałem już kiedyś takich, w ostatnim stadium szaleństwa, które każe im rzucać się na wszystko i wszystkich. Pech, że dziś padło na nas, a nie na szturmowców przy furtce.

– Jeszcze moment. – Gart odruchowo wychyla się i ciągnie w kierunku skrzyżowania, ale nadal trzymam go mocno. Agresorzy są już naprawdę blisko, wyraźnie widzę ich wykrzywione bezmyślną wściekłością twarze. – Teraz!

Odwracam się tyłem do atakujących i zaczynam biec, w uszach mając tylko łomot pulsującej krwi. Chłopak rusza razem ze mną, ale już na starcie zostaje nieco w tyle. Wypadamy spomiędzy bloków wprost na pusty plac. Rzut oka na gliniarzy przy furtce, już nas zauważyli. Podnoszą broń, w tej samej chwili na skrzyżowanie wbiegają napastnicy. Gart waha się przez ułamek sekundy, który może kosztować go życie. Wydzieram się do niego, sam nie wiedząc dobrze, co właściwie krzyczę. Rozlega się basowy pomruk gładkolufowej strzelby, broń grzmi raz za razem, na betonie wybuchają fontanny pyłu. W przerwach wyostrzone zmysły rejestrują narastający wizg ładującego się wysokoenergetycznego działka plazmowego. Głowa jednego z mieszkańców Przymurza eksploduje nagle fontanną krwi, siła uderzenia odrzuca resztę jego ciała na bok jak szmacianą lalkę. Zaraz potem drugi, trafiony czystą mocą, zamienia się w kulę jasnego płomienia, przechodzi jeszcze kilka kroków i pada. Wydaje mi się, że słyszę odgłos skwierczenia, ale w ogólnym hałasie to raczej niemożliwe. Łapię za rękę Garta i niemal wlokę go w stronę najbliższego bloku. Dopadamy krawężnika, od którego właśnie rykoszetuje breneka, dwoma susami przeskakujemy chodnik. Chowamy się za gwarantujący osłonę róg budynku, wciągam skrzypka do bramy. Kanonada na zewnątrz cichnie, napastnicy mieli mniej szczęścia.

Gart spojrzał na mnie wybałuszonymi oczami, dysząc przy tym ciężko. Chyba chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego zgiął się wpół i zwymiotował. Gwałtowne torsje szarpnęły nim jeszcze kilka razy, wreszcie oparł się plecami o ścianę i osunął na podłogę.

– Spokojnie, szturmowcy się tu nie zapuszczą – zapewniłem go. – Na pewno nie we dwóch.

Rozejrzałem się wokół, mając nadzieję, że blok nie jest zamieszkały.

Chłopak podniósł głowę i popatrzył na mnie nieprzytomnie.

– Złamałeś mi rękę – powiedział, trzymając się za nadgarstek.

W tej chwili zdałem sobie sprawę, że mój już nie boli, choć musiałem go przecież mocno nadwyrężyć, ciągnąc skrzypka za sobą.

– Przepraszam – bąknąłem, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Jesteś ulepszony?

Spojrzałem na niego zdziwiony.

– No wiesz, implanty stymulujące mięśnie, neuroizolatory bólowe, dopalacze cyfrowo-fizjologiczne...

– Wiem, co znaczy ulepszony, ale nie mam nic z tych rzeczy – przerwałem mu. – Dlaczego pytasz?

– Leciałeś jak szalony, ostrzej niż po speedersie – wyjaśnił, obmacując rękę. – W pewnym momencie nawet uniosłeś mnie tak, że nie dotykałem ziemi. Wtedy chyba strzeliła mi kość. – Syknął z bólu, jakby chciał zaakcentować swoje słowa.

Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. Dotyk zimnej lufy na potylicy potrafi dosłownie odebrać mowę.

Wyraz twarzy siedzącego na ziemi Garta mówił wyraźnie, że jesteśmy w dupie. Ciężkie milczenie przedłużało się, w Mieście cichły właśnie syreny. Upał lub nacisk lufy na tył mojej czaszki sprawił, że po skroni wolno spłynęła mi kropelka potu.

– Ręce na widoku, jebańcy. – Głos napastnika przypominał skrzypienie drzwi, które w zawiasach miały pustynny pył zamiast smaru. – Szerzej. A ty wstawaj. – Musiał machnąć bronią w kierunku skrzypka, bo przynajmniej przestał wiercić mi nią trzeci oczodół z tyłu głowy. – Pod ścianę.

Posłusznie postąpiłem kilka kroków i dołączyłem do Garta. Ponieważ stał przodem do napastnika, nie czekając na pozwolenie, również się odwróciłem.

Na muszce trzymał nas jakiś niewysoki dziadyga. Ubrany w bure łachmany bliżej nieokreślonego kształtu, na czole miał czarne, brudne gogle. Wysoko uniesione krzaczaste brwi nadawały jego pomarszczonej twarzy lekko zdziwiony wyraz.

Mierzył do nas z karabinu poskładanego chyba z kilku różnych modeli. Kolba owinięta srebrną taśmą, klekoczący, powgniatany magazynek, brak kabłąka spustowego – ewidentna samoróbka. Nie miałem pewności, czy to ustrojstwo w ogóle wystrzeli, ale patrząc wprost w ciemny wylot lufy, postanowiłem nie sprawdzać tego doświadczalnie.

– Sprytne. To było. – Mówił nieco dziwnie, jakby dawno nie miał okazji z nikim rozmawiać. – Ze szturmowcami. Te, jebańcu, skąd wiedziałeś, że was nie trafią?

– Nie wiedziałem – odparłem krótko i powoli opuściłem ręce.

Oparł karabin o ścianę, po czym wyprostował się i spojrzał na nas.

– Mówcie, co tu robicie.

– Ściga...

– Idziemy w stronę Industrialnej – przerwałem Gartowi. – Tamci na nas napadli.

– Świry, tfu! – Zaakcentował swoją pogardę, spluwając gęstą flegmą pod buty. – Jebańcy.

Starzec najwyraźniej był nieco szalony. Z cichym chrzęstem podrapał się po łysiejącej głowie.

– Chodźcie za mną, pomogę wam. Dobrze wam z oczu patrzy. Jebańcy niech tam leżą. – Niedbale machnął ręką w kierunku drzwi.

Odwrócił się, chwycił klekoczącą broń i ruszył schodami w dół, do piwnicy. Skrzypek i ja spojrzeliśmy po sobie zdziwieni. Mogłem teraz wyciągnąć orła albo teleskopową pałkę i załatwić dziadygę. Mogliśmy odwrócić się na pięcie i uciec.

– Idziecie czy nie? – ponaglił nas z głębi korytarza.

Wzruszyłem ramionami, Gart powtórzył mój gest, lecz od razu syknął z bólu, gdy złamana ręka przypomniała o sobie. Uznałem, że skoro i tak powinniśmy się gdzieś zatrzymać i go opatrzyć, równie dobrze możemy pójść za tym dziwacznym starcem.

Poprowadził nas na niższą, podziemną kondygnację. W korytarzu panował przyjemny chłód, co kilka metrów na rozciągniętym przy ścianie kablu kołysały się dające słabe światło, zakurzone żarówki. Przewodnik wyraźnie utykał na lewą nogę, więc bez problemu za nim nadążaliśmy. Wreszcie dotarliśmy do obitych blachą drzwi i weszliśmy do sporego pomieszczenia.