Выбрать главу

– To w sumie dawne dzieje – zastanowiłem się. – Dlaczego zainteresował się nim teraz?

– Nie wiem, ale wcześniej nie robiliśmy z nim interesów – odparła Telsi. – Zanim się pojawiłeś, jakoś nie potrzebowaliśmy transportu przez Pustynię.

Nie mówiła tego z wyrzutem, ale wiedziałem, że postrzega mnie jako tego, który zburzył pewien ustalony już ład i porządek. Nie sposób było odmówić jej racji.

– Idź z nimi. – W przypływie nagłych pijackich emocji złapała mnie za rękę. – Idź jutro z nimi, w razie czego im pomożesz. Nie rozumiem do końca tego, co w tobie siedzi, ale wiem, co potrafisz.

Spojrzałem w jej smutne, pijane oczy i wiedziałem już, że pomimo logistycznych trudności zgodzę się.

W końcu gdyby nie moje pojawienie się w jej życiu, Marbel nie byłby w niebezpieczeństwie.

– Pójdę już – powiedziałem krótko.

Zostawiłem ją przy kuchennym stole i powlokłem się do łóżka. Odchodząc, słyszałem jeszcze, jak mruczy coś w rodzaju kołysanki.

– Co, kurwa?! – Sidth nie był zbyt szczęśliwy, gdy dowiedział się, że chcę iść z nimi. – Mam ciągnąć ze sobą tego... – Powstrzymał się w ostatniej chwili, widząc, jak chowam do kieszeni teleskopową pałkę. – Przecież pół Polis go szuka!

– Zaryzykuję – mruknąłem, sprawdzając orła.

– Moje ryzyko oczywiście chuj was obchodzi!

– Nie będę się kłócił. – Gotowy do wyjścia, stanąłem w lekkim rozkroku i spojrzałem na niego spokojnie.

Pyskówki i awantury były jego żywiołem, więc opanowanie było najlepszą bronią. W końcu pogodził się z faktem, że idę z nimi, i tylko burczał coś pod nosem.

Wyszliśmy na zewnątrz. Większość ulic w Mieście nadal pokrywały nieduże wydmy, ale po niedawnej ciszy nie było już śladu. Ludzie kręcili się tu i tam, zostawiając na piasku odciski butów. Metropolia sprawiała wrażenie nie do końca wybudzonej ze snu, choć pozornie powoli wracała do normalnego życia. Widmo nadchodzącej kolejnej burzy sprawiało, że pod tą sennością dawało się wyczuć napięcie.

Jak zawsze po nawałnicy, RepTek najpierw uruchomił metro. Uprzątnięto okolice stacji, otwarto grodzie i wznowiono ruch. Podziemna kolej stanowiła coś w rodzaju układu krwionośnego Polis. Właśnie za jej pomocą, nie niepokojeni przez nikogo, dostaliśmy się w okolice Koryta.

Podobno przez Miasto płynęła kiedyś rzeka. Oceniając po przecinającym je murowanym Korycie, musiała być całkiem spora. Dziś ciężko wyobrazić sobie te masy wody, z każdą sekundą płynące coraz dalej. Intrygowało mnie, czy po zmianach, jakie zaszły na naszej planecie, źródło po prostu wyschło, czy może palące słońce wysusza rzekę gdzieś wcześniej albo cała wsiąka w rozciągającą się wokół Pustynię.

– Tędy – milczący całą drogę Sidth w końcu raczył się odezwać. – Garaż Ulepa jest zaraz przy tym moście.

Poprowadził nas bocznymi alejkami dzielnicy przytulonej do rzecznego koryta, chwilami szliśmy tuż przy brzegu. Próbowałem wyobrazić sobie, jak wyglądał ten kanał wypełniony wodą, lecz nie umiałem. Dla mnie zawsze pozostanie przysypaną piaskiem dziwaczną blizną na miejskiej tkance.

Zdarzało mi się wcześniej bywać w tej dzielnicy. Mieściło się tu między innymi kilka klubów, do których tak lubił zaglądać Bors, łatwo dało się też kupić nielegalne wtyczki, jeśli wiedziałeś, kogo o nie zapytać. Nie był to jakiś szczególnie szemrany dystrykt, ale z drugiej strony managerowie RepTeku też tutaj nie mieszkali.

Skręciliśmy za róg, wchodząc pomiędzy niskie bloki. Na schodach prowadzących do jednej z klatek siedziało kilku wyrostków. Ubrani w robocze kombinezony z podwiniętymi rękawami, palili papierosy i pluli na chodnik. Niżej wykwalifikowana siła robocza korporacji, oceniłem, z gatunku tych pracujących na dwunastogodzinnych zmianach w halach bez okien. Jeden z nich, widząc nas, szturchnął swojego kompana i rzucił jakąś uwagę. Cała grupka zarżała, śmiech jednak ucichł, gdy się do nich zbliżyliśmy. Najwyraźniej postura Marbela wymusiła ten atawistyczny rodzaj szacunku, który najlepiej rozumieją ludzie ich pokroju. Z cichym westchnieniem ulgi wyjąłem rękę z kieszeni, gdzie trzymałem teleskopową pałkę.

Przeszliśmy jeszcze kilka przecznic i dotarliśmy w okolice jedynego w Mieście wiszącego mostu. Dziwiło mnie, jak ta osobliwa budowla zdołała przetrwać tyle lat. Żadnych podpór, tak po prostu sobie wisi. Moglibyśmy się sporo nauczyć od dawnych budowniczych, wszystko, co tworzymy dziś, jest tandetne i jednorazowe.

Sidth zaciągnął nas w jakieś podwórka i podprowadził do niedużego bloku. Na parterze dostrzegłem kilka bram garażowych, dwa górne piętra zajmowały mieszkania.

– Zaczekajcie chwilę – polecił haker. – Wejdę i z nim pogadam, lokalsi nie przepadają za obcymi.

Posłusznie się zatrzymaliśmy, chłopak zniknął w klatce schodowej. Staliśmy tak, pocąc się w pełnym słońcu – ja coraz bardziej zniecierpliwiony, Marbel raczej obojętny. Wreszcie Sidth wyjrzał i przywołał nas gestem.

Weszliśmy w ciemną bramę, kilka sekund zajęło, zanim oczy przyzwyczaiły się do mroku. Na schodach siedział jakiś typek, który zmierzył nas znudzonym spojrzeniem. Sądziłem, że pójdziemy do któregoś z mieszkań, ale haker skręcił w boczny korytarz i otworzył drzwi do garażu. Właściwie było to pomieszczenie, które powstało z połączenia kilku innych. Stało tu parę samochodów w różnym stadium naprawy lub demontażu. W końcu sali dostrzegłem dwa kształty nakryte plandekami. Pod ścianami stały szafki na narzędzia i regały zastawione częściami, które widziały już lepsze czasy. W powietrzu unosił się intensywny zapach smaru, benzyny i kurzu, słyszałem terkotanie klucza z grzechotką.

Rozległ się głośniejszy hurgot i spod SUV-a z wybebeszonym, wiszącym na łańcuchu silnikiem wyjechał mechanik. Wstał z deski na kółkach i przyjrzał się nam. Ubrany był w pokryte czarną mazią robocze ogrodniczki, miał wyszmelcowaną czapeczkę ze złamanym daszkiem i ręce aż do łokci umazane smarem. Na szyi dyndała mu jakaś ceramiczna część, chyba świeca zapłonowa, w dłoni trzymał spory klucz.

Kilka sekund później uśmiechnął się, pokazując pożółkłe zęby.

– Mech, ty olbrzymie! – Szybkim krokiem podszedł do Marbela i poklepał go po ramieniu. – Urosłeś jeszcze czy mi się wydaje?

– Mech. – Osiłek zastanowił się chwilę. – Duży robot, taka ksywka! Do bijatyki.

– Jasne, stary, dokładnie! – ucieszył się Ulep. – Słuchaj, nie gniewasz się chyba za tamto...

– Za co?

– No, to świetnie – skwitował mechanik. – Ulep jestem. – Wyciągnął do mnie brudną dłoń.

Miał mocny uścisk człowieka codziennie pracującego fizycznie. Powitanie zakończył, wycierając rękę o brudne portki, jakby bał się, że coś ode mnie złapie.

– Podobno macie jakiś interes? – przeszedł od razu do rzeczy. – Nie lubię robić biznesów z zamaskowanymi ludźmi.

– Moja twarz nic ci nie powie, a nie lubię piachu między zębami.

Skinął głową, jakby przyjmując to do wiadomości. Mogłem się założyć, że w jego branży transakcje z tajemniczymi postaciami to raczej codzienność.

– Furę chcecie kupić?

– Wynająć – doprecyzowałem. – Z kierowcą.

– Nie robię już w napadach – odparł oschle, jakby urażony.

Uznałem, że nie ma co dłużej zwlekać. Jeśli ma nam pomóc, prędzej czy później będzie musiał poznać plan. Trzeba będzie po prostu mu zaufać, oczywiście do pewnego stopnia.

– To nie napad. Raczej... wycieczka. Za Mur – powiedziałem spokojnie, obserwując jego reakcję.

Chwilę stał, mierząc mnie wzrokiem. Potem zwyczajnie wybuchnął głośnym śmiechem. Zaczekałem, aż się uspokoi, ale wesołość płynnie przeszła w atak paskudnego kaszlu.

– Niezłe jaja. A tak poważnie? – zapytał, kiedy ostatecznie się wycharczał i odpluł gęstą flegmę.

– Wyjazd za Mur. Z kierowcą – powtórzyłem, patrząc mu w oczy.

– Nie da rady. – Pokręcił znacząco głową. – Jeśli chcecie prysnąć z Polis, spróbujcie pociągiem. Znam jednego gościa...

– Wycieczka znaczy pojechać i wrócić.

– Pojebany jesteś!? Wycieczka krajoznawcza? Po jaką cholerę?