Выбрать главу

– Tak – odparłem, gdy szybko przeliczyłem w głowie daty. – Pokażę ci, jak zaszyć go w kluczu autoryzacyjnym, to dodatkowo opóźni namierzenie. Powinni się połapać, dopiero kiedy kasa faktycznie opuści system.

– Zgarniemy trochę z góry ze wszystkich transakcji wewnątrz firmy, dzięki temu nie ucierpią zwykli ludzie. – Gart wyjaśniał szczegóły planu, który zaczynał wydawać się całkiem sensowny. – Poodbijamy to po kilkunastu kontach, w tym kilku trefnych. Na pierwszy rzut oka hajs będzie się zgadzał. Potem gdy przyjdzie moment wypłaty, zatrzymamy karuzelę.

Pomyślałem o targach z mechanikiem i dostrzegłem lukę w naszym rozumowaniu.

– Ulepowi połowę trzeba zapłacić z góry. Wtedy wszystko się wyda. Zaczną sprawdzać konta i wpadniemy.

– Walić to, zapłaćmy od razu całość. Założymy dwa konta, na nie wpadnie szmal – Nikthi szybko znalazła rozwiązanie. – Dostęp do tego drugiego damy mu po całej akcji.

– Zdajecie sobie sprawę, że jeśli buchniemy taką kasę, RepTek będzie mocno węszył? – Chciałem, żeby mieli pełną świadomość, na co się porywają.

– Pomyślmy. Pomogliśmy w ucieczce poszukiwanemu mutantowi. Przystojnemu, ale jednak mutantowi. – Dziewczyna wymownie spojrzała na mnie. – Ukradliśmy bardzo wrażliwe, zakodowane dane, do tego wysłaliśmy je do Enklawy. Zamierzamy wystawić zawodnika do nielegalnych walk po to, żeby wyjechać z Polis tunelem kolejowym. Za to wszystko korporacja i tak nas załatwi, jeśli tylko zdoła złapać. Myślę, że kradzież dodatkowych kilkudziesięciu tysięcy czitów niewiele tu już zmienia.

– Kiedy tak o tym mówisz, nagle przestaje się to wydawać takim świetnym pomysłem. – Gart nagle spoważniał, by kilka sekund później parsknąć głośnym śmiechem. – Żartuję, po prostu to zróbmy!

– Bierzmy się do roboty – zgodziłem się.

Przypomniały mi się pierwsze przemyślenia na temat rodzeństwa hakerów, poczynione, jeszcze gdy moim największym problemem był cieknący port i suma, jaką zażyczy sobie Kabel za naprawę. Miałem trzymać się od nich z daleka, byłem przekonany, że ich nieco idealistyczne, beztroskie podejście ściągnie kłopoty. Teraz gdy poznałem ich (oraz innych członków DTeku) trochę lepiej, wiedziałem już, że ten idealizm i pozorna beztroska stanowiły ostateczny rodzaj buntu. Hakerzy sami postawili się poza nawiasem społeczeństwa i byli gotowi zaryzykować wszystko, żeby nie dać RepTekowi znów się stłamsić. Doskonale zdawali sobie sprawę z ryzyka, ale zwyczajnie je wypierali. Pod tym względem byli podobni do dotkniętego DNI Marbela. Traktowali życie jak symulację lub rodzaj jakiejś gry. Wszystko wskazywało na to, że ja również w nią gram, a ostatnia runda miała się właśnie rozpocząć.

Tego wieczora zalane światłem neonów Polis wyglądało inaczej niż zwykle. System zraszarek nadal nie działał, więc blask padał na zalegające gdzieniegdzie wydmy, skrząc i rozsypując się na miliony iskier. Powietrze nadal było rozgrzane, mury Miasta nie miały się kiedy wychłodzić. Suchy wiatr znad Pustyni przynosił zapach piasku.

RepTek późnym popołudniem ogłosił, że zapowiadana wcześniej druga burza słabnie i najpewniej przejdzie bokiem. Obniżono też stopień zagrożenia o całe dwa punkty, co świadczyło, że praktycznie nie ma niebezpieczeństwa. Oczywiście w związku z tym już na jutro korporacja zapowiedziała rozpoczęcie opóźnionego sprzątania, co większość obywateli przyjęła z ulgą. Większość, bo dla takich jak ja poruszanie się po Mieście będzie wkrótce mocno utrudnione.

Ulep czekał przed wejściem do budynku stojącego nieopodal Koryta.

– No, jesteście wreszcie. – Wyraźnie ucieszył się na nasz widok. – Chodźcie. Gotów, wielkoludzie?

Klepnięty po ramieniu Marbel mruknął w odpowiedzi coś niezrozumiałego. Kolejny raz zastanowiłem się, jak właściwie zamierzam spełnić daną Telsi obietnicę i chronić tego osiłka podczas nielegalnej walki. Sidth nerwowo rozglądał się wokoło, ale chyba nie dostrzegł nic niepokojącego.

Weszliśmy za mechanikiem do środka. Zorientowałem się, że jesteśmy w gmachu dawnej szkoły. Po korytarzach kręcili się jacyś ludzie. Ulep prowadził w stronę sali gimnastycznej, z której dobiegał stłumiony gwar. Drogę zastąpił nam rosły ochroniarz. Nieco rozbawił mnie fakt, że był o głowę niższy od Marbela.

– Powiedz Wydrze, że przyprowadziłem zawodnika. – Nasz przewodnik wydawał się pewny siebie. – Gwiazdę wieczoru.

– To się okaże – burknął goryl, wpuszczając nas do środka.

Ostre światło, zgiełk setki dopingujących głosów i silny zapach potu uderzyły mnie jednocześnie. Tłum zgromadzonych w sali gimnastycznej kobiet i mężczyzn tłoczył się wokół umieszczonego centralnie ringu. Na otoczonym metalową siatką podeście okładało się dwóch zawodników. Walka musiała trwać od dłuższej chwili, gdyż obaj mężczyźni byli już trochę pokiereszowani.

– Wszystkie chwyty dozwolone, wygrywa ten, który utrzyma się na nogach – wyjaśnił Ulep zupełnie niepotrzebnie, kiedy zatrzymaliśmy się, żeby popatrzeć na zmagania. – Obstawiać można tam w rogu.

– Z kim będzie walczył Marbel? – zapytałem, patrząc na tablicę wyświetlającą ksywki zawodników w następnej walce oraz wysokość zakładów.

– Z braćmi Kintaro. Ostatnia walka wieczoru.

– Kitajce – mruknął osiłek. – Będzie bijatyka. – Swoje słowa zaakcentował, strzelając kostkami masywnych dłoni.

– Z dwoma przeciwnikami? – zdziwiłem się.

– Trzema. Kintaro to trojaczki.

Teleskopowa pałka sama wsunęła mi się w dłoń i rozłożyła z satysfakcjonującym sykiem. Złapałem mechanika za rękę i przyłożyłem mu pręt do twarzy.

– Ulep, kurwa, to mi nie wygląda na uczciwy układ – warknąłem, mocniej zaciskając dłoń na jego nadgarstku.

– Mówiłem ci, ma być widowisko – stęknął, wykręcając głowę. – Mech zawsze walczył z kilkoma...

– Jeśli coś mu się stanie...

Pomieszczenie wypełnił ryk będący mieszaniną głosów triumfu i zawodu: po szczególnie udanym ciosie jeden z zawodników odbił się od ogrodzenia i padł na deski.

– Jakiś kłopot, panowie? – Nie zauważyłem, kiedy za moimi plecami pojawił się ochroniarz. – Wpisać was do walk amatorów?

– Nie trzeba – mruknąłem, puszczając Ulepa. – Prowadź do szatni.

Było już za późno na wątpliwości, mogłem mieć jedynie nadzieję, że Marbel sobie poradzi. W czasie gdy z ringu ściągano zakrwawionego uczestnika, przecięliśmy salę i weszliśmy do bocznego korytarza. Znaleźliśmy się w niewielkiej przebieralni. Chwilę później dołączył do nas niski człowieczek o twarzy chytrego zwierzaka. Ubrany był w staromodny garnitur, z ust wystawała mu wykałaczka.

– Ulep, kogóż to przyprowadziłeś?! – zakrzyknął już od drzwi. – Oż, w mordę, Mech?! To naprawdę ty?

– No. – Marbel nie był w nastroju do pogawędek. – Cześć, Wydra.

– Tym razem naprawdę się postarałeś. – Bukmacher pokręcił głową z uznaniem. – Nie to, co ten cherlak ostatnim razem. Masz pojęcie, ile wtedy straciłem?

– Nie ty jeden. Kiedy nasza walka?

– Za jakieś półtorej godziny, zależy, jak pójdą pozostałe. Rozgośćcie się. Obok jest siłka, Mech może się tam rozgrzać.

Nie bardzo wiedziałem, gdzie niby mamy się rozgościć. Całe wyposażenie pokoju stanowiły dwie ławki, rozchybotany metalowy stół, nieduża szafka, odrapane lustro i rzędy wieszaków na ścianach.

– Stawiasz dzisiaj? – zwrócił się Wydra do mechanika.

– Jasna sprawa.

– A ty, Sidth, wpadnij kiedyś do mnie. Szukam specyficznego towaru – mówiąc to, bukmacher puścił oko do hakera.

Mnie uraczył jednie skinieniem głowy, po czym opuścił szatnię.

– Pójdę poćwiczyć – oznajmił Marbel i zdjął koszulkę.

– Czekaj, okleję ci łapy – powiedział mechanik, wyciągając z szafki rolkę plastra.

Widać było, że nie robi tego po raz pierwszy. Nakładał kolejne warstwy z wprawą i po kilku minutach dłonie olbrzyma były profesjonalnie zabezpieczone.

Poszedłem za Marbelem na siłownię i chwilę patrzyłem, jak ćwiczy. Jego półnagie ciało robiło wrażenie. Szerokie bary, wielkie bicepsy i brak zbędnego tłuszczu upodabniały go do jakiegoś antycznego bóstwa. Marbel rozgrzewał się, a pod pokrywającą się warstewką potu skórą grały potężne mięśnie.