Выбрать главу

– Zamykają gródź!!! – wrzeszczę do Marbela, gdy z przodu zaczyna migać pomarańczowe światło. – Szybciej!

W ciemności rozpraszanej jedynie nikłym blaskiem lampek przy podłodze widzę, jak olbrzymie skrzydła stalowych wrót przed nami zaczynają zbliżać się do siebie. Zgrzyt zastanego metalu niemal zagłusza odgłosy pościgu. Marbel potyka się, dopadam do niego i pomagam mu wstać. Trzymając go lewą ręką, niemal wlekę za sobą w kierunku śluzy, serie pocisków grzechoczą o metal. Dopadamy bramy w ostatniej chwili, prześwit ma już mniej niż metr i wciąż się zmniejsza. Przepycham osiłka na drugą stronę, sam muszę przecisnąć się bokiem. Zapora zamyka się za nami z łoskotem magnetycznego zamka. Kupiliśmy sobie kilka minut.

– Rozwal panel! – rozkazałem.

Chciałem podać Marbelowi swoją pałkę, ale on gołymi rękami wyrwał urządzenie ze ściany. Sypnęło iskrami, gdy rozerwał kable, rozległ się krótki sygnał oznajmiający blokadę. Teraz będą musieli się namęczyć, żeby to otworzyć.

Obaj ciężko dyszeliśmy, ledwo trzymając się na nogach, ale nie mogliśmy tu zostać.

– Musimy ruszać – powiedziałem, widząc, że Marbel chce usiąść. – Jesteś ranny?

– Nie, ale spać mi się trochę chce – odparł z dziecinną szczerością. – Czego oni chcieli?

– Nas. Senny jesteś przez te strzałki.

– No, w sumie racja. Krew ci leci.

– Wiem. Sidth nas zdradził – wyjaśniłem mu na wszelki wypadek.

– Dlatego go zabiłeś. Jak ja tego Chińczyka. Dwa trupy w jeden wieczór. Niedobrze. – Jego pokryta pyłem i potem twarz przybrała zafrasowany wyraz. W świetle mrugającej pomarańczowej szklanki wyglądało to dość dziwnie.

– Ważne, że to nie nasze trupy.

– No, w sumie racja – podsumował. – Idziemy?

Rzuciłem okiem na przestrzelony biceps. Kula przeszła na wylot, rana nie krwawiła zbyt mocno, ale i tak bolało jak cholera. Spróbowałem poruszyć ręką, co wywołało kolejny paroksyzm cierpienia. Nagle w polu widzenia znów zamajaczyły mi urywki kodu, rwanie wyraźnie osłabło. Wolałem się nie zastanawiać, co właśnie robił ze mną cyfrak, zresztą nie było na to czasu. Uświadomiłem sobie tylko, że już po pierwszej strzałce usypiającej powinienem leżeć nieprzytomny na peronie.

Z drugiej strony grodzi dobiegło głuche stuknięcie i stłumione głosy, od szturmowców oddzielało nas kilkadziesiąt centymetrów metalu.

– Obstawią następną stację i wyślą w tę stronę oddział – rozmyślałem głośno. – Musimy się zbierać. Szukaj jakiejś bocznej odnogi, korytarza technicznego, czegokolwiek.

Sytuacja nie wyglądała dobrze. RepTek zorganizował sporą zasadzkę: oddział tajniaków na stacji i grupa szturmowa w odwodzie, do tego nawet na bieżąco zmodyfikowali rozkład metra, żebyśmy nie mogli zwiać pociągiem. Chcieli nas zgarnąć po cichu, a kiedy to nie wyszło, będą ścigać do upadłego. Nawet jeśli znajdziemy alternatywne wyjście, istniało spore prawdopodobieństwo, że też będzie obstawione.

– Tu coś jest. – Marbel wskazał pomalowane burą farbą stalowe drzwi. – Zamknięte.

– Dasz radę wyważyć? – Warto było spróbować, szczególnie że otwierały się do środka.

Osiłek cofnął się o kilka kroków i uderzył barkiem. Stęknął przy tym z bólu, ale skrzydło wyraźnie drgnęło.

– Spróbuj kopnąć przy zamku.

Po kilku ciosach wejście do wąskiego korytarza stanęło otworem.

– Tam jest zupełnie ciemno – powiedział Marbel niepewnie.

– Nie martw się, mam latarkę.

Diodowy drobiazg nie dawał może wiele światła, ale przynajmniej nie wpadaliśmy na siebie ani na ściany. Droga wiodła równolegle do szyn, by po kilkunastu metrach skręcić ostro w lewo, a potem łukiem w drugą stronę. Kilka zakrętów później zupełnie straciłem orientację. Podłoga wznosiła się lekko, przybliżając nas do powierzchni. Gdzieniegdzie w suficie umieszczono kratki – zdawało mi się, że widzę przez nie nocne niebo, choć równie dobrze mogły być częścią systemu wentylacji, bo nie prowadziły do nich żadne drabinki.

Kawałek przed nami coś zazgrzytało głośno, jakby metal tarł o beton.

– Czekaj – szepnąłem do Marbela.

Staliśmy chwilę, nasłuchując, gdy nagle fragment korytarza przed nami zalało jasne światło z góry.

– Dobra, rzucam – dobiegło z tamtej strony.

Dwie nieduże puszki wleciały przez otwór w suficie i z metalicznym brzęknięciem spadły na podłogę. Gaz zaczął ulatywać z nich z głośnym sykiem, szybko wypełniając tunel. Zgrzytnął zasuwany właz, zapadła ciemność.

– Wstrzymaj oddech i biegiem – poleciłem i ruszyłem przed siebie. Kopnąłem granaty gazowe w kierunku, z którego przyszliśmy. Zauważyłem jeszcze, że w ścianę wpuszczone są szczeble prowadzącej do góry drabiny. Z tej klapy nie mogliśmy jednak skorzystać z oczywistych powodów. Zaczynałem się dusić, łzy zalewały mi oczy. Biegliśmy tak długo, aż ból w płucach stał się nie do wytrzymania. Kiedy wreszcie się zatrzymaliśmy, zapach gazu łzawiącego był ledwie wyczuwalny.

– Sukinsyny... – wydyszałem, siadając na ziemi. – Jeśli obstawili tak wszystkie wyjścia, to po nas.

– No, w sumie racja. – Mój towarzysz zdawał się tym zbytnio nie przejmować.

Odpoczywaliśmy zaledwie parę minut.

– Chodź, idziemy dalej.

W ciemnym tunelu szybko straciłem orientację co do kierunku oraz poczucie czasu. Szliśmy, mijając kolejne studzienki, jeszcze raz natknęliśmy się na zagazowany odcinek korytarza. Co jakiś czas słyszałem nad nami przejeżdżające pojazdy, niekiedy także stłumione wycie syren.

– Czekaj, nie ruszaj się – przykazałem Marbelowi i sam zamarłem w ciemności. – Słyszysz?

– Idą tu.

Nagle zrozumiałem, co się stało. Funkcjonariusze sił porządkowych korporacji po trafieniu na zamkniętą gródź wysłali oddział trasą metra od następnej stacji. Jednocześnie z powierzchni postanowili pobawić się granatami gazowymi, tak na wszelki wypadek, pewnie patrolowali też okolicę, gdyby zachciało nam się wyjść. Potrzebna była do tego mniejsza liczba ludzi, poza tym liczyli chyba, że złapią nas na torach. Teraz gdy sprawdzili już tunel, zabierali się do bocznych korytarzy.

Jak na złość droga, którą wybraliśmy, nie miała żadnych bocznych odnóg, więc szturmowcy w maskach gazowych szybko nas znajdą. Wbrew temu, co mówi się w żartach o niezbyt lotnych umysłach gliniarzy, trudno, żeby zabłądzili gdzieś po drodze.

– Biegiem, ale po cichu – szepnąłem do towarzysza.

Oświetlane malutką latarką betonowe ściany przesuwały się po bokach, gdy lecieliśmy, starając się jednocześnie nie robić hałasu. Niestety, nasz sprint okazał się raczej krótki. Po kolejnym zakręcie drogę zagrodziła nam ściana.

Gorączkowo rozejrzałem się wokół, nie mogąc uwierzyć, że ktoś zbudował akurat tutaj ślepy zaułek. Zresztą może kiedyś nie był ślepy, tylko zamurowano go przy kolejnej przebudowie trzewi Polis? Nie było czasu się nad tym zastanawiać.

W podłodze wypatrzyłem właz, próbowałem szarpnąć go zdrową ręką, ale Marbel zdecydowanym ruchem odsunął mnie na bok. Wczepił się palcami w uchwyt i pociągnął, pozornie nie wkładając w to wysiłku. Zobaczyliśmy ziejącą stęchlizną czarną studnię i prowadzące w dół szczeble.

– Nie zmieszczę się. – Głos olbrzyma był wyprany z emocji i zupełnie nie oddawał powagi sytuacji. – Ty idź.

Miał rację, nie było szans, żeby zdołał wcisnąć się do tego kanału. Nawet mnie byłoby ciasno, a do jego postury brakowało mi dobrych kilkudziesięciu kilogramów i centymetrów. Oczywiście nie zamierzałem go zostawiać. Nie chodziło tu o moją nie tak dawno odkrytą klaustrofobię, tylko obietnicę daną Telsi.