Выбрать главу

– Zapomnij, wracamy – powiedziałem zdecydowanie.

– Zginiesz tam. – Nawet szczególnie mnie nie zdziwiło, że Marbel nie martwi się o siebie.

– Możliwe, ale mutanty muszą trzymać się razem.

– No, w sumie racja.

Szybko przekalkulowałem nasze szanse. Ostatnią prowadzącą ku górze drabinkę mijaliśmy całkiem niedawno, jakieś dwa zakręty temu. Nie sądziłem, żeby pogoń zdołała już do niej dotrzeć, ale trzeba się było spieszyć. Popędziliśmy z powrotem, cały czas spodziewałem się, że nadziejemy się wprost na lufy szturmowców. Kiedy dopadliśmy do wystających ze ściany metalowych klamer, wyraźnie już ich słyszałem.

– Wchodź pierwszy – przykazałem Marbelowi. – Tobie będzie łatwiej otworzyć właz.

Oczywiście o ile nie jest na przykład przyspawany, pomyślałem, czując, jak do żołądka zjeżdża mi bryła lodu.

Osiłek skinął głową i zaczął włazić na górę. W tej samej chwili zobaczyłem blade światło latarek poruszające się w głębi tunelu.

– Stać! – Słysząc zniekształcony przez maskę gazową rozkaz, zawieszam się na ułamek sekundy, jak program, którego kod zbyt mocno obciążył procesor. Blask pada wprost na mnie, oślepiając przyzwyczajone do mroku oczy. Pod czaszką rozlega się rozszalały ryk, znów zalewa mnie fala wściekłości, z jakiegoś powodu widoczna jako ciąg pulsujących linii kodu. Przez krótką chwilę chcę rzucić się na gliniarzy, gdy nagle odzyskuję zdrowy rozsądek, a nawet zdolność chłodnej kalkulacji. Na górę. Bez rozglądania. W pierwszy ciemny kąt. Zyskać przestrzeń. Przeanalizować. Ukryć się lub walczyć.

– Dawaj, kurwa, do góry! – drę się, bo nie ma już sensu zachowywać ciszy.

Wskakuję na drabinkę, napieram na gramolącego się towarzysza, zmuszając go do przyspieszenia. Przez głowę przebiega mi myśl, że przestrzelony biceps już prawie nie boli, i chwytam się szczebli obiema rękami.

W tunelu za mną grzmi seria z karabinu, hałas odbija się zwielokrotnionym echem. U góry słychać brzęk metalowego dekla o asfalt, uderza mnie fala świeżego nocnego powietrza. Marbel wypada na górę, a ja wyskakuję za nim, napędzany adrenaliną.

Rozglądam się, błyskawicznie analizując sytuację, czas dziwnie zwalnia.

Wokół nie widać patroli, ale słyszę dźwięk syren, więc są blisko. W tunelu pierwszy szturmowiec dotarł już do drabinki. Okolica zalana jest światłem ulicznych latarni, na czas poszukiwań RepTek uruchomił chyba wszystko, co miał. Zauważam jedną boczną alejkę, jest tylko nieco ciemniejsza, ale to najlepszy wybór.

– Leć tam! – wskazuję Marbelowi kierunek, a sam chwytam za ciężki dekiel.

Marbel ze zdziwieniem patrzy, jak unoszę go i opuszczam akurat w chwili, gdy szturmowiec chwyta za krawędź studzienki. Cztery odcięte palce zostają na asfalcie, z dołu słychać stłumiony krzyk.

Biegniemy w kierunku alejki, lecz w tej samej chwili z boku wyje syrena. Policyjny SUV, przejeżdżający skrzyżowanie z lewej, właśnie z piskiem opon rusza w naszą stronę. Znów seria, tym razem nieco inna, strzelają z tłumikiem lub strzałkami. Wielkolud potyka się, łapię go i ciągnę za sobą.

Wpadamy w zaułek, mijamy kontenery na śmieci, chowamy się za jednym z nich. Samochód staje, dwóch gliniarzy wyskakuje na chodnik i rusza w pościg. Wiem, co muszę zrobić, wiem jak.

Głęboki wdech. Wyciągam orła z kabury, przeładowuję. Nabój w komorze. Tym razem sam świadomie wyzwalam spowolnienie czasu. Na obrzeżach pola widzenia błyskają linijki kodu skąpane w zielonkawej poświacie. Wstaję, sekundy rozciągają się w nieskończoność. Szturmowiec po lewej trzyma karabin niżej, więc celuję w tego z prawej. Ściągam spust, niemal widzę lecący pocisk. Przenoszę celownik i strzelam ponownie, obaj gliniarze padają prawie jednocześnie.

Łomot krwi w uszach i zapach prochu przywraca mnie do rzeczywistości, świat znów nabiera tempa, czy może raczej to ja zwalniam.

Wtem gasną światła, a dzielnicę spowija nieprzenikniony mrok. Zdezorientowany rozglądam się wokół, gdy z głośników służących na co dzień korporacyjnej propagandzie rozlegają się pierwsze dźwięki Personal Jesus.

– Gart, ty jebańcu! – Nie potrafię opanować radości. – Marbel, wstawaj, to nasza szansa!

Siedzący na ziemi osiłek nie odzywa się. W świetle diodowej latarki widzę usypiającą strzałkę sterczącą z jego szyi, oczy ma szkliste. Kilka sekund później traci przytomność na dobre.

– Kuffa, Marfef, ne zrofisz mi feho thaf – wymamrotałem, trzymając w zębach latarkę.

Gorączkowo przeszukiwałem apteczkę od Telsi, szukając czegokolwiek, co mogłoby postawić osiłka na nogi. Bałem się, że za chwilę zaroi się tu od gliniarzy, zwabionych odgłosami strzałów z orła. Jeśli zobaczą światło, będzie po nas.

Dźwięki muzyki ucichły, Gart zakończył swój mały dowcip. Nie miałem pojęcia, ile czasu nam kupił, latarnie mogły rozbłysnąć w każdej chwili. Na razie byłem jednak wdzięczny za wszystkie upływające w ciemnościach minuty. Gdzieś daleko rozległa się seria z karabinu i ponowne wycie syren. Następnie huk odległej eksplozji sprawił, że jeszcze więcej radiowozów skierowało się w tamtą stronę, oddalając od nas.

Ręce mi drżały, zawartość apteczki wypadała na ciepły asfalt. Były tu głównie jakieś pigułki, ale znalazłem też ampułkostrzykawkę z obiecującym napisem „epinefryna”. Bez wahania wbiłem ją w szyję Marbela, niedaleko miejsca, z którego przed chwilą wyrwałem usypiającą strzałkę.

– Dawaj, chłopie, nie będę cię niósł... – szepnąłem cicho, wyjąwszy latarkę z ust. – No dalej.

Przez moment nic się nie działo. Wtem osiłek zamrugał szybko i spojrzał na mnie zszokowany. Dziwnie było widzieć prawdziwe emocje na jego zwykle obojętnej twarzy, ale nie było mi dane zbyt długo się przyglądać.

Nagle jego mocarna dłoń wyprysnęła do góry i ścisnęła moją szyję niczym imadło.

– Ghhh... – Nie próbowałem nic powiedzieć, tylko złapać oddech, ale ucisk jeszcze wzrósł.

Oblicze Marbela przybrało dziki wyraz, oczy zwęziły się w szparki. Zrozumiałem, że zaraz umrę. Mroczki zamajaczyły mi w polu widzenia, w desperackim odruchu złapałem go za nadgarstek. Stęknąłem, widząc fruwające fragmenty kodu, ścisnąłem mocniej. Drugą ręką walnąłem go w twarz, zaskoczony własną siłą, gdy głowa olbrzyma odskoczyła po ciosie. Puścił moje gardło i spojrzał prosto w oczy.

Szok minął równie szybko, jak się pojawił. Wielkolud patrzył na mnie zaskoczony, masując obolałą szczękę.

– No, w sumie silny jesteś – odparł trochę bez związku. – Nie wiem, co się stało. Przepraszam.

Przypomniało mi się, jak przez pomyłkę zaatakował mnie pierwszy raz, w śluzie kryjówki hakerów. Wtedy też przepraszał.

– Nie twoja wina – wycharczałem przez obolałe gardło. – Koktajl narkotyków. Możesz iść?

Z wciąż zakłopotaną miną skinął twierdząco głową.

Z oczywistych przyczyn wracaliśmy pieszo, kryjąc się w mniejszych uliczkach i trzymając cienia. Marbel słaniał się na nogach. Walka, usypiające strzałki i wybudzenie epinefryną to sporo, nawet jak na takiego mocarza. Parł jednak naprzód z godną podziwu determinacją.

Do kryjówki hakerów dotarliśmy w środku nocy, dosłownie minuty po tym, jak RepTekowi udało się wreszcie zapanować nad siecią energetyczną i przywrócić zasilanie. Gdy tylko zamknęły się za nami drzwi, runęła lawina pytań.

Marbel pozwolił Telsi się opatrzyć, po czym całkowicie pogrążył się w zabawie na automatach, jakby zdołał już wyprzeć z pamięci wydarzenia dzisiejszej nocy. Zazdrościłem mu tego.

Medyczka opatrzyła mi przestrzelone ramię. Stwierdziła, że nie potrzebuję szwów, a sama rana wyglądała, jakby goiła się już parę dni. Uznała, że mój cyfrak coraz lepiej opanowywał sztukę kontroli nad moim ciałem i wszczepami. Nie miałem pojęcia, czy mam się z tego cieszyć, czy też wręcz przeciwnie.

– Jesteś pewien, że nie żyje? – Wirion mocno przeżywał śmierć Sidtha. – Co on właściwie planował?