– Dobra, siadajcie.
Wyłożyłem im wszystkie elementy układanki po kolei.
Link, gdy dowiedział się, co oprócz dysków wyniosłem z laboratorium Chińczyków, od razu tego zapragnął. Nie zraził się, nawet gdy Kabel zginął, próbując wydobyć ze mnie cyfraka. Odnalezienie mnie zlecił Hardemu, który wysłał zbirów do mojego mieszkania. Kiedy nie udało im się mnie pojmać, silnoręki wrócił do Wiz.una (lub ten sam poszedł do niego) i dostał informacje o kryjówce hakerów. Przybył tu niedługo przed burzą i gdyby DTek zdecydował się mnie wydać, już byłoby po sprawie. Sytuacja przybrała jednak inny obrót, a Hardy mumifikował się właśnie we wraku swojego SUV-a. Link nie wiedział, co się z nim stało, zatem sam pofatygował się do szamana. Ten, nie chcąc zdradzać kryjówki hakerów (którzy teraz byli narażeni na gniew gangstera), postanowił ściągnąć mnie do siebie. Link mógł mocniej przycisnąć Wiz.una, ale najwyraźniej uznał, że zwyczajnie mu się to nie opłaca. Interesował go tylko cyfrak, a skoro zgodziłem się przyjść sam i po dobroci, obława nie była konieczna. Awanturę mógł urządzić zawsze, a z tego, co słyszałem, cechowała go raczej chłodna kalkulacja niż niepotrzebna brutalność.
– Sami widzicie, że nie bardzo mam wybór – zakończyłem. – Jeśli tam nie pójdę, oni przyjdą tutaj, a wtedy ani gaz łzawiący, ani śluza, ani nawet Marbel ich nie powstrzyma. Złapią mnie, a was zabiją albo wydadzą RepTekowi. Taka byłaby cena za to, że zdecydowaliście się mi pomóc.
– Ale... – zaczął niepewnym głosem Gart. – Masz jakiś plan?
– No jasne. Posłuchajcie.
Zawsze wydawało mi się, że ludzi, którzy nie mają nic do stracenia, cechuje spokój. Mogło to oznaczać jedynie dwie rzeczy. Albo że to stwierdzenie było wierutną bzdurą, albo miałem do stracenia całkiem sporo. Mówiąc w skrócie, cholernie się denerwowałem.
Desperacki plan, który ułożyłem, miał nikłe szanse powodzenia, a to oznaczało, że najprawdopodobniej zginę. Z kolei niepodjęcie żadnego działania gwarantowało śmierć, zatem wybór był raczej prosty.
Zmierzałem do mieszkania Wiz.una pieszo. Ostatnie przygody w ciemnych i ciasnych tunelach sprawiły, że nie miałem ochoty korzystać z metra, a jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze dziś czekało mnie kolejne zejście pod ziemię. „Pójdzie dobrze” – takie proste życzenie określające ciąg niewiadomych, z których każda może doprowadzić do marnego końca.
Wybór trasy miał także racjonalne uzasadnienie. RepTek najwyraźniej zamierzał wywiązać się z obietnicy i już od rana wysłał na ulice ekipy sprzątające. W sieci podziemnej kolei system monitoringu nie został uszkodzony przez burzę, a na zewnątrz technicy właśnie wymieniali porysowane obiektywy kamer monitoringu. Miałem co prawda chustę, więc nie musiałem obawiać się systemu rozpoznawania twarzy, ale zamaskowany człowiek zawsze wygląda podejrzanie. Nie chciałem, żeby kamery z metra w połączeniu w uruchamianymi właśnie zewnętrznymi prześledziły moją trasę. Gliniarze tylko skomplikowaliby i tak porąbany plan. No i naprawdę nie chciałem schodzić do tuneli, które teraz kojarzyły mi się ze smrodem gazu łzawiącego.
Minąłem kilkuosobową ekipę robotników ładujących łopatami piach na niedużą ciężarówkę. Jeśli dobrze się nad tym zastanowić, ich trud był zupełnie bezsensowny. Oczyszczą ulice, pył wysypią za Mur, a wiejące znad Pustyni wiatry zniweczą ich wysiłek. Równie dobrze mogli dać sobie spokój i pozwolić, żeby czas pogrzebał nas żywcem. Równie dobrze ja mogłem nie narażać się na bardziej bolesną śmierć, skoro i tak szanse przeżycia miałem mizerne. Tyle że ja miałem Nikthi, więc było dla kogo się sprężać. Dla niej postanowiłem doprowadzić wszystko do końca, starając się jednocześnie, żeby nie był to mój koniec.
Link musiał czuć się pewnie, bo przed blokiem nie widziałem nikogo, kto wyglądałby na jego obstawę. Chwilę zastanawiałem się, ilu ludzi mógł wziąć ze sobą, po czym uznałem, że to bez znaczenia. Co ma być, to będzie.
Wymacałem w kieszeni wtyczkę. Podwinąłem rękawy, odsłaniając legalny port, do którego pasowała, i wziąłem głęboki wdech. Po tym, co zamierzałem zrobić, nie było już odwrotu.
Pchnąłem drzwi i wszedłem na klatkę schodową. To właśnie tutaj po raz pierwszy zobaczyłem Nikthi. Byłem wtedy pod lekkim wpływem cyfrowego relaksatora, zdawało mi się, że oplatają ją strzępy kodu. Wszystko to mogło równie dobrze wydarzyć się w poprzednim życiu.
Wsunąłem speedersa do połowy w złącze. Dokładnie na tyle, żeby go nie aktywować, ale też żeby nie wypadł. Zsunąłem rękaw.
Przed drzwiami szamana również nie było obstawy, więc wszystko miało rozegrać się w środku. To znacząco ułatwiało sprawę. Kulturalnie zapukałem.
– Jesteś, dobrze. – Pierwszym, na co zwróciłem uwagę, było podbite oko Wiz.una. Najwyraźniej negocjacje z gangsterem nie przebiegły do końca pokojowo. – Wchodź, czekają na ciebie.
W salonie szamana w otoczeniu tandetnych dekoracji siedział Link. Nie miałem okazji poznać go wcześniej, lecz od razu wiedziałem, że to on. Rozbawiło mnie to, w jak idiotyczny sposób nie pasował do pokrytego wzorzystą narzutą fotela, na którym siedział. Powstrzymałem się jednak od komentarza, ponieważ resztę pokoju niemal w całości wypełniali trzej rośli ochroniarze. Rosłe chłopy, chyba łatwiej byłoby ich przeskoczyć, niż obejść. W ręku jednego z nich zauważyłem pistolet.
Sam gangster nie wyglądał na zbira, raczej na jakiegoś managera wyższego szczebla, zresztą w przypadku korporacji to chyba żadna różnica. Ubrany był w eleganckie spodnie i grafitową marynarkę. Miał pewną minę człowieka przyzwyczajonego do tego, że zawsze dostaje, czego chce, i jest przekonany, że tym razem będzie tak samo. Patrzył na mnie chłodno, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
– Masz coś, co należy do mnie – powiedział zamiast powitania i wykonał niewielki gest ręką.
Jeden z goryli ruszył w moją stronę, chyba z zamiarem przeszukania. Zdałem sobie sprawę, że to już, i właśnie wtedy spłynął na mnie spokój.
Cofam się pół kroku, jednocześnie łapiąc prawą ręką za lewe przedramię. Speeders wskakuje w legalny port ze słyszalnym tylko dla mnie kliknięciem. Impuls leci do mózgu, zalewa mnie fala nagłego gorąca. Jednocześnie przed oczami rozbłyskuje kod, cyfrak ryczy wewnątrz czaszki. Bardziej czuję, niż widzę, jak porywa program cyfrowego narkotyku, wchłania go i zmienia. Świadomie spuszczam ze smyczy mojego symbionta, pozwalając mu przejąć kontrolę. Zielone linie kodu zalewają pole widzenia, pulsując i zmieniając się w obłąkańczym tempie, przez ciało przepływa rzeka ognia.
Nie ma czasu sięgać po orła, ochroniarz jest zbyt blisko. Wyrzucam rękę do przodu, łapię goryla za nadgarstek i błyskawicznym ruchem odwracam. Wszystko wokół nieruchomieje, czas zdaje się zamierać, choć wiem, że to nie on zwolnił, lecz ja przyspieszyłem. Kopię gangstera pod kolano, powalając na ziemię. Łapię za głowę i przekręcam brutalnie, rozlega się obrzydliwy trzask pękającego kręgosłupa. Link jak na zwolnionym filmie próbuje poderwać się z fotela, jego pozostali ludzie zaraz doskoczą do mnie. Wyrywam z kabury chromowanego desert eagle’a. Świat jest w tej chwili utkany z kodu, rzeczywistość tylko obrysowana ciągami znaków. Nie widzę już mieszkania i ludzi, tylko jakby symulację czy program. Stojący po lewej bandyta unosi broń, lecz jest o wiele za wolny. Orzeł grzmi w moich rękach, oddaję trzy strzały niemal jednocześnie, zanim ktokolwiek zdąży zareagować. Siła pocisków wystrzelonych z bliska odrzuca goryli do tyłu, ciskając nimi o ścianę, a samego Linka ze zdziwioną miną ponownie sadza na fotelu. Przenoszę cel na zaskoczonego szamana i całym wysiłkiem woli powstrzymuję się, żeby nie strzelić. Zaczynam dygotać, speeders przepala się, wyeksploatowany przez szalejącego cyfraka. Upuszczam pistolet i opadam na kolana. Podpieram się rękami, ale wiem już, że przesadziłem. Ciało wpada w coraz silniejsze drgawki, z ust leci mi potok śliny. Walę się na podłogę wstrząsany konwulsjami, ostatnim, co widzę, jest upadający obok trup gangstera z przetrąconym karkiem.
Świat jest kodem. Dopiero teraz to zrozumiałem. Tekstura i faktura. Czas i przestrzeń. Komendy, znaczniki, zera i jedynki. Rzeczywistość to trójwymiarowy program stale realizujący się, lecz nigdy nie zrealizowany.