Выбрать главу

– Takim jak ja?! – oburzył się chłopak. – Masz coś do takich jak ja?!

Napięcie, jakie się w nich zebrało, desperacko szukało ujścia, byli gotowi skoczyć sobie do oczu. Rodzącą się kłótnię przerwał Norson, który wszedł do pokoju w towarzystwie drugiego mężczyzny. Tamten był od niego nieco wyższy i nosił podobny uniform, tylko prostokąty na piersi miał w innym kolorze. W rękach trzymał trzy plastikowe tace, z których unosił się aromat jedzenia, a mój przewodnik niósł dzbanek i kubki.

Ulep i Gart zamilkli od razu.

Poczułem, jak ślina napływa mi do ust, faktycznie dawno niczego nie jadłem.

Postawili posiłki przed nami. Norson nalał wodę, jego towarzysz wyszedł bez słowa.

– Jedzcie – zachęcił nas gospodarz, siadając naprzeciwko. – Skromny poczęstunek, ale pożywny.

Zawartość podzielonej na trzy części tacki wyglądała mniej zachęcająco, niż pachniała. Jasnożółta masa, kawałki czegoś w brązowym sosie i zielonkawa breja. Zwróciłem uwagę, że dali nam plastikowe sztućce. Ciekawe, czy była to część standardowego protokołu.

Z niepewną miną dźgnąłem papkę widelcem, moi kompani też nie kwapili się do jedzenia.

– Sobie nie przyniosłeś? – zapytałem Norsona podejrzliwie.

– Jadłem wcześniej – odparł śpiewnie. – Śmiało, gdybyśmy chcieli się was pozbyć, nie fatygowalibyśmy się z trucizną. Wystarczyło was nie wpuszczać.

Z jego logiką ciężko było dyskutować. Spróbowałem żółtej pasty, smakowała całkiem nieźle.

– Wiem, że macie pytania, postaram się na wszystkie odpowiedzieć. Najpierw jednak pozwólcie, że opowiem trochę o naszej Enklawie, wiele spraw powinno się wyjaśnić.

– Pozwolimy – mówiący z pełnymi ustami Gart nabijał się z jego oficjalnego sposobu wysławiania, który w połączeniu z tym dziwnym akcentem był rzeczywiście dość komiczny. – Ze wszech miar, kontynuuj.

– Przede wszystkim raz jeszcze przepraszam za tak szorstkie powitanie. – Norson nie załapał żartu albo postanowił go zignorować. – Zastosowaliśmy procedury spisane na wypadek wizyty z zewnątrz. A teraz, zaczynając od początku. Jak już mówiłem, nazywam się Norson i jestem zastępcą nadzorcy Enklawy, w której się znajdujecie. Enklawa to dawny schron przeciwatomowy, zamieszkały obecnie przez potomków Operatywności. Nie mogliście słyszeć o grupie naszych przodków, założycieli tego miejsca. RepTek zapewne skutecznie usunął wszelkie informacje na ten temat.

– Fakt, nie znam sprawy – wtrąciłem.

– Nic dziwnego. Według przekazów, którymi dysponujemy, Operatywność była frakcją wewnątrz korporacji, a jej idee nie były firmie na rękę. Będący jej członkami wysoko postawieni w hierarchii nadzorcy sprzeciwiali się między innymi zwiększeniu kontroli w więzieniu poprzez dalsze ingerencje we wszczepy osadzonych.

– Zaraz, jakie więzienie, jacy osadzeni? – zdumiałem się.

– RepTek Polis to tak naprawdę kolonia karna, przynajmniej jako taka zostało stworzone. – Norson zrobił efektowną pauzę i spojrzał mi w oczy. – Ze strzępków informacji, które do nas docierają, od lat to raczej rodzaj eksperymentu.

Kawałek papki wypadł Ulepowi z otwartych ust. Skrzypek też nie miał tęgiej miny. Zapewne sam nie wyglądałem mądrzej.

– Możesz... wyjaśnić? – zdołałem wreszcie wydukać.

– Dysponujemy przekazami naszych przodków, z których jasno wynika, że RepTek Polis krótko po Entropii zostało zamienione w kolonię karną. Większość obecnych mieszkańców to potomkowie więźniów.

– Czekaj, czekaj, Entropii? – Nic, co mówił, zdawało się nie mieć sensu.

– Sami wiecie, choćby z holofilmów, że świat kiedyś wyglądał inaczej. – Przybrał ton, jakim niekiedy mówi się do dzieci. – Władzę stopniowo przejęły korporacje, nastąpiła gwałtowna degradacja środowiska, a dzieła zniszczenia dokonała wzmożona aktywność słoneczna. To właśnie nazywamy Entropią. Teraz tam, gdzie warunki są w miarę sprzyjające, ludzie żyją w państwach- -miastach, trochę jak wy. Trochę, ponieważ tak naprawdę jesteście więźniami, obiektami eksperymentów społecznych i nie tylko. RepTek zaraz po Entropii uznał, że w ten sposób można zarobić. Przyjmując ludzkie odpady z innych polis. Z tego, co udało nam się dowiedzieć, przede wszystkim dzięki DTekowi – tu skinął głową do Garta – teraz nie ściągają już więźniów, tylko eksperymentują na własnej populacji. Nowe oprogramowanie do wszczepów i różne niezbyt przyjemne sprawy. Wyniki sprzedają innym firmom-miastom.

– Skąd to wszystko wiesz? – Od nadmiaru informacji trochę kręciło mi się w głowie.

– Nasi przodkowie, opuszczając Miasto, wynieśli trochę nośników. RepTek nie daje swoim więźniom dostępu do tych danych. – Splótł leżące na stole dłonie. – Mamy też... swoje źródła.

– Możesz sprecyzować?

– Powiedzmy, że nie tylko siedzimy sobie pod Górą. Z Miasta wyjeżdżają transporty. Jakieś dwa lata temu pewien pociąg nie dojechał do miejsca przeznaczenia. – Trzasnął kostkami palców. – Przechwyciliśmy wtedy sporo informacji, także o innych polis.

W pomieszczeniu zapanowała ciężka cisza. Nie bardzo mogłem uwierzyć w słowa Norsona, ale nie potrafiłem znaleźć uzasadnienia dla kłamstwa. To, co mówił, zwyczajnie nie mieściło mi się w głowie. Wiedziałem, że RepTek Polis nie jest prawdopodobnie najlepszym miejscem do życia, ale te informacje stawiały wszystko w zupełnie innym, znacznie gorszym świetle.

– Nigdy nie próbowaliście wyjechać? – zapytał Gart po chwili. – Dotrzeć do innego miasta?

– Po co mielibyśmy robić coś takiego? – zdziwił się nasz gospodarz. – Enklawa jest całkowicie samowystarczalna. W trzewiach Góry jesteśmy bezpieczni, nieduży reaktor jądrowy wspomagany ogniwami słonecznymi na stoku zapewnia nam energię. Prowadzimy własne uprawy, nikt nas nie podgląda i nie mówi, jak żyć. Rada, której jestem członkiem, decyduje o bieżących sprawach. Tutaj jesteśmy wolni.

– Niedawno też tak o sobie myślałem – mruknąłem cicho.

– Wiem, że to wiele informacji do przyjęcia naraz – powiedział Norson, wstając z krzesła. – Wkrótce znów porozmawiamy, na razie muszę was opuścić. Rada będzie chciała wiedzieć, co z wami. Możecie poruszać się po całym pierwszym poziomie, to coś w rodzaju strefy kwarantanny. Nie możemy wpuścić was niżej, do właściwej Enklawy, taką mamy procedurę.

– Wiz.una wpuściliście – zauważyłem.

– To wyjątkowa sytuacja, zagrożenie życia. Zresztą to tylko jeden poziom. Gdy wasz przyjaciel wydobrzeje, osobiście go tutaj przyprowadzę. Na razie korzystajcie ze skromnych zasobów tego piętra. Berg pomoże wam, gdyby cokolwiek było niejasne. – Otworzył drzwi i wpuścił mężczyznę, który wcześniej przyniósł nam jedzenie. – Zaprowadzi was do kuchni, potem do świetlicy. Obawiam się, że to piętro ma niewiele więcej do zaoferowania. Korzystajcie z łącza bezpośredniego, znajdziecie tam nie tylko materiały rozrywkowe, ale też pełną historię Enklawy.

– Z pewnych względów wolałbym się nie wpinać – oznajmiłem ponuro.

– Tak, wiem, że masz... specyficzny problem. Na spotkaniu Rady zadecydujemy, w jaki sposób możemy pomóc.

– A możecie?

– Tego jestem pewny. Nie tylko tobie, ale całemu RepTek Polis.

Berg był typem mruka. Chodził za nami wszędzie (nie żeby na pierwszym poziomie Enklawy faktycznie było dokąd pójść), z obojętną miną przyglądał się temu, co robimy, a zagadnięty odpowiadał półsłówkami lub wręcz monosylabami. Robił to z tym samym śpiewnym akcentem, który chyba był charakterystyczny dla mieszkańców schronu pod Górą.

Siedział teraz przy końcu stołu w sporym pomieszczeniu służącym za świetlicę i patrzył beznamiętnym wzrokiem, jak spędzamy czas. Ulep zabijał nudę, odbijając od ściany piłeczkę i łapiąc ją ponownie. Gart z zamkniętymi oczami na wpół leżał w krześle, z jego legalnego portu zwisał kabel niknący w ściennym terminalu. Skrzypek stwierdził, że chce się jak najwięcej dowiedzieć o Enklawie, więc korzystał z zasobów już od dłuższego czasu. Ja nie miałem takiego luksusu. Kiedy już przeczytałem wydrukowaną pasjonującą instrukcję bezpieczeństwa w schronie, bezmyślnie wpatrywałem się w tor lotu piłki mechanika i próbowałem bezskutecznie wyciągnąć z Berga pełne zdanie złożone. Na moje próby zagadywania reagował obojętnością, rzucał jakieś zdawkowe uwagi, później już tylko milczał.