– Powiedziałeś, że ludzie normalnie z tym żyją – przerwałem mu, bo dochodziliśmy do najbardziej interesującej mnie kwestii. – Mój zdaje się robić wszystko, żeby mnie wykończyć.
– To druga sprawa. Przeanalizowaliśmy dane, które DTekowi udało się z ciebie wyciągnąć. Nie złapałeś tego bytu w zwykłym terminalu, prawda?
– Nie. – Nie było sensu niczego ukrywać. – Miałem nielegalne zlecenie, laboratorium chińskiej mafii. Biośrodki, jakieś wtyczki...
– Pracowali tam nad czymś więcej niż tylko narkotykami. Chcieli stworzyć, czy raczej zmodyfikować CBZ tak, żeby wypełniał ich zadania. Opracowali jakiś interfejs, dzięki któremu mogli grzebać w kodzie.
– To nie był interfejs – odparłem, czując mimowolny dreszcz na wspomnienie trupa przykrępowanego do krzesła. – Chyba robili to za pomocą instalacji w człowieku.
– Udało nam się rozróżnić kilka fragmentów, które zmieniali – powiedział, kiwając głową. – Sądzimy, że miał zrobić ze swojego symbionta superjednostkę, wyjątkowo sprawną w walce. Rozumiesz, większy refleks, siła, przyspieszona regeneracja.
– Brzmi znajomo.
– Masz któryś z tych objawów?
– Wszystkie.
Norson ponownie pokiwał głową i przeszedł się od ściany do ściany.
– Wszystko się zgadza – powiedział wreszcie. – Namieszali w kodzie, dlatego płacisz taką cenę za każde wpięcie lub użycie jego umiejętności. Powstał w wyniku cierpienia, nie wyewoluował samodzielnie. Dlatego zachowuje się jak pasożyt, a nie symbiont. Być może dlatego tak zareagował na towarzysza Mirei. Jest agresywny i nie liczy się z kosztami.
– Świetnie – skwitowałem, opadając na poduszkę. Znów chciało mi się pić, ale w szklance pływały już dwa pety. – Ma też inne zdolności.
– Gart mi mówił. – Wspomniany skrzypek wstał z krzesła i podszedł do łóżka. – Nie lubi szyfrów i zabezpieczeń. To może się nam przydać.
Do pokoju zajrzał Berg, ale nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem.
– Już czas – powiedział do Norsona, po czym zniknął.
– Muszę was opuścić, wzywają mnie na posiedzenie Rady. Zresztą Gart też ma dla ciebie sporo informacji, przez ostatnie kilka dni buszował po Enklawie. – Norson skinął z uśmiechem głową i położył rękę na klamce.
– Dni?! – Nagle dotarł do mnie sens jego ostatnich słów.
– Hm, tak. Na mnie już pora.
– Gart, kurwa, dni?! Ile ja tu leżałem?!
– Niecałe cztery doby – odparł z poważną miną. – Nie wiedzieliśmy, czy w ogóle się obudzisz.
Uniosłem wzrok ku szaremu sufitowi i chwilę leżałem bez ruchu. Te ataki pozbawiały mnie przytomności na coraz dłużej. Nie byłem lekarzem, ale to nie mogło oznaczać niczego dobrego. Przed chwilą wyjaśniło się całe mnóstwo spraw, ale odpowiedzi na wcześniejsze pytania nie były zbyt optymistyczne.
– Muszę stąd wyjść! – stwierdziłem po kilku minutach ciszy. – Rozprostować nogi, zjeść coś, wypić.
– Jesteś pod kroplówką. – Gart wskazał na kapiący w kroplomierzu płyn.
– Już nie. – Lekko krzywiąc się z bólu, odpiąłem wenflon i spuściłem nogi z łóżka. – Skoro pozwiedzałeś sobie Enklawę, prowadź w jakieś miejsce, gdzie dają coś z grubsza przypominającego synt-whisky. – W tej chwili zdecydowanie nie chciałem mierzyć się z nowo odkrytą rzeczywistością bez płynnego wsparcia.
– Z tym może być kłopot... – Gart z troską podrapał się po głowie. – Nie wpuszczą cię na inny poziom. Obawiają się, jak twój cyfrak może reagować na innych z CBZ. Przy Mirei straciłeś przytomność, ale możesz też być agresywny, stracić kontrolę...
Wspaniale. Trafiłem do Enklawy zamieszkiwanej przez podobnych do mnie odmieńców (przynajmniej w pewnym znaczeniu tego słowa) i od razu stałem się potencjalnie niebezpiecznym pariasem. Ironia aż kłuła w oczy. Westchnąłem ciężko nad swoim losem. Chłopak postanowił mnie pocieszyć.
– Słuchaj, pójdziemy do kuchni, zjesz coś, a ja spróbuję przemycić jakąś flaszkę na górę. – Wyraźnie silił się na beztroski ton. – Pogadamy na spokojnie.
Pokiwałem głową i stopami zacząłem szukać butów.
Tacka z kolorowymi papkami nie wyglądała zbyt zachęcająco, ale gdy ją podgrzałem, pachniała całkiem nieźle. Dopiero wtedy poczułem, jaki jestem głodny, w końcu podobno od kilku dni odżywiałem się przez kroplówkę. Wbiłem widelec w żółtą masę i zacząłem jeść.
– Na dole żarcie mają lepsze, choć do naszych kradzionych steków mu daleko – powiedział Gart, stając w drzwiach kuchni. – Są za to archaiczne konserwy z nielimitowanym terminem przydatności do spożycia.
– Mogłeś coś przynieść – odparłem z pełnymi ustami. Nie byłem przekonany, czy zawartość jednego zestawu zdoła zaspokoić mój apetyt.
– Przyniosłem. – Z szelmowskim uśmiechem postawił na stole flaszkę z klarownym, lekko pomarańczowym płynem. – Ulep wpadnie później, jest w tutejszym garażu.
Zakręcił się po kuchni, znalazł dwie szklanki, polał kolejkę i usiadł. Podejrzliwie przyjrzałem się naczyniu, powąchałem zawartość, po czym wychyliłem jednym haustem. Alkohol miał cierpki posmak, zakończony lekką goryczką.
– Paskudztwo – oceniłem, ponownie napełniając szkło. – Z czego oni to robią?
– Z kukurydzy. Mają sporą uprawę. – Gart zakręcił płynem w szklance. – To miejsce w ogóle jest obłędne.
– Opowiadaj – zachęciłem go i wróciłem do jedzenia.
– Enklawa to faktycznie dawny schron przeciwatomowy, dokładnie tak jak mówił Norson. – Chłopak trzymał szklaneczkę, jakby chciał ogrzać znajdujący się w niej alkohol. – Tyle że nie taki ze ścianami z surowego betonu i metalowymi pryczami. Był chyba przeznaczony dla jakichś bogaczy. Polityków, korpowładców czy mafiosów.
– Na jedno wychodzi – mruknąłem między jednym kęsem a drugim.
– No, w sumie racja – zgodził się Gart, całkiem udanie naśladując Marbela. – W każdym razie mają tu pełny luksus. Rozumiesz, kino, siłownia, nawet dwie restauracje, bar i solarium, żeby nie chorowali z braku słońca. Wszystko zasila reaktor, ma zapas paliwa chyba na pięćset lat, są też ogniwa słoneczne. Mieszka tu około tysiąca osób – mniej więcej tyle, na ile ten schron został zaplanowany. Każdy ma jakieś zajęcie, adekwatne do tego, co potrafi. Wszystkim rządzi Rada, wyobraź sobie, że wybierają ją demokratycznie, a w ważnych sprawach urządzają referenda!
– Udawaj, że mówisz do prostego druciarza, gówno zrozumiałem z ostatniego zdania – burknąłem, czując się jak kompletny ignorant. – Właściwie nie udawaj.
– Demokratycznie, czyli głosują, kto ma rządzić – wyjaśnił niezrażony. – Referendum to też takie głosowanie. Rozumiesz, nie ma korporacji, nie ma awansów. Po prostu tu żyją, najlepiej jak potrafią.
Wszystko to pachniało utopią i zdawało się nierealne, zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Oczywiście, kiedy już znalazłem świat, którym nie włada opresyjna firma, a ludzie mogą mieć własne zdanie, nie wpuścili mnie do środka. Nawet specjalnie się nie zdziwiłem.
– Dziwne, że RepTek jeszcze nie przejął tego miejsca. – Zaspokoiłem już pierwszy głód i wychyliłem kolejną porcję kukurydzianej berbeluchy. Skrzypek zrobił to samo, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. – Skoro jest tu tak dobrze, czemu nie chcą tego zagarnąć?
– To dość pokręcone – przyznał, uzupełniając zawartość szklanek. – Mieszkańcy Enklawy żyją legendą swoich przodków, członków Operatywności. Trochę ciężko oddzielić ich mity od faktów, w każdym razie podobno przywódcy exodusu, bo tak nazywają opuszczenie Polis, znaleźli informacje o tym schronie, po czym je ukryli, a wreszcie skasowali. Teraz wszyscy tutaj uważają, że trzeba utrzymać w tajemnicy istnienie tego miejsca. Rozumiesz, żadnych świateł na zewnątrz, żadnych kontaktów.