Выбрать главу

Tanaka poszedł do kawiarni, dołączając do pozostałych członków delegacji japońskiej.

Ciało Mamadou Rikoro spoczywałoby może między fotelami przez wiele dni, gdyby niejaka pani Thins de Topeka (Kansas) nie odczuła po długim zwiedzaniu ONZ-u dotkliwego bólu nóg. Dyskretnie odłączyła się od grupy i opadła na miękki, głęboki fotel w sali Rady Powierniczej. Niestety, nie udało jej się wyciągnąć obolałych nóg. Pochyliła głowę i zauważyła coś czarnego. Myśląc, że to jakiś przedmiot, wyciągnęła rękę.

Dotknęła głowy Mamadou Rikoro.

Krzyki pani Thins przerwały rzeczowe objaśnienia przewodnika. Rozniosły się szeroko, pomimo fatalnej akustyki... Tak szeroko, że obaj strażnicy rzucili się natychmiast w stronę sali, przypuszczając, że ktoś dostał ataku szału.

— Tam leży ciało — wykrztusiła, szczękając zębami pani Thins. I zemdlała.

W klitce zastępującej pułkownikowi MacCarthy’emu biuro kłębił się dym papierosowy. Pułkownik wyglądał na załamanego. Dwa trupy w ciągu tygodnia, to dużo.

Zwłaszcza, że tym razem nawet przy największej dozie wyobraźni nie sposób było utrzymywać, że zbrodni nie dopuścił się sadysta.

— Fachowa robota — stwierdził z nutką zadowolenia Katz.

Zabójca pozbierał łuski. Zawartość kieszeni Rikoro leżała na stole MacCarthy’ego. Nie było tam nic, co mogłoby posunąć śledztwo do przodu.

Strażnicy przychodzili pojedynczo składać zeznania.

Zasadniczo, nikt nie miał wstępu do sali Rady Powierniczej. Poza wycieczkami z przewodnikiem i delegatami.

Więc było z czego wybierać...

— Wydaje mi się, że widziałem mordercę — wyznał jeden ze strażników. — Niski brunet. Był odwrócony plecami. Zatrzymał go mój kolega przy wejściu do baru.

Zobaczyłem, że jest w porządku, więc dałem spokój.

Pułkownik MacCarthy wezwał strażnika pilnującego wejścia do baru.

Ten jednak niczego nie potrafił powiedzieć. Sprawdzał mechanicznie wszystkich wchodzących do baru. Czasem po stu na godzinę. Nawet nie patrzył na twarze, tylko na karty. Nic ponadto nie udało się z niego wydusić.

Dwie zakonnice przedefilowały majestatycznie przed patykowatą statuetką, ofiarowaną przez Nigerię i wkroczyły do baru delegatów.

Pełniący służbę strażnik zrazu nie odważył się ich zatrzymać, potem zaś było już zbyt późno: dwie szacowne Murzynki w białych habitach wtopiły się w kłębiący się w barze tłum. Trwała właśnie ostatnia przerwa przed głosowaniem w sprawie przywrócenia pełnych praw Chińskiej Republice Ludowej.

Oczywiście, strażnik mógłby odszukać zakonnice, ale nie miał prawa porzucać posterunku.

Delegat Górnej Wolty odwrócił się: ktoś zawołał go po imieniu.

Stanął nos w nos z Murzynką o dużych, orzechowych oczach i łagodnej buzi. Nawet w białym habicie zwracała uwagę doskonała figura kobiety. Mimo woli poczuł podniecenie.

— Czym mogę służyć, siostro? — zapytał z szacunkiem.

— Chciałabym z panem pomówić — odpowiedziała głębokim, melodyjnym głosem.

Kolejna naciągaczka. W imię braterstwa czarnych.

— Zaraz zaczyna się sesja — próbował się wymówić.

— A z delegacji jestem tylko ja.

— Nie zajmę panu wiele czasu — nalegała zakonnica. — Parę minut, a sprawa jest niezwykle ważna. Dla pana.

Zaintrygowany delegat rozglądał się za spokojnym kątem.

Odniósł wrażenie, że znalazł się na targu niewolników i to tuż po przybyciu statku z towarem. Zakonnica rozwiązała problem za niego.

— Może przejdziemy się do hallu na parterze — zaproponowała. — Będziemy mieli tam spokój.

Delegat Górnej Wolty zgodził się.

Minęli strażników i zjechali ruchomymi schodami na parter. Wewnętrzna galeria faktycznie była pusta.

Murzyn z uśmiechem zwrócił się do swej czarnej siostry.

— A więc, w czym mogę pomóc?

Kobieta uśmiechnęła się anielsko, trzymając obie ręce zanurzone w fałdach habitu.

— To bardzo proste. Pójdzie pan ze mną.

Dyplomata podskoczył ze zdumienia.

— Z panią? Ależ to niemożliwe, sesja zaczyna się za pół godziny. Muszę głosować.

Uśmiech jego rozmówczyni stał się jeszcze bardziej anielski.

— Mimo to pójdzie pan ze mną.

W tym momencie dostrzegł przytkniętą do swego brzucha lufę parabellum i chciał odskoczyć w tył.

Jednak zatrzymał go mur.

— Ależ pani oszalała! — wykrztusił zduszonym głosem. — To chyba żart.

Duże usta Murzynki uśmiechały się ciągle, oczy jednak były zimne.

— Niech pan idzie obok mnie — rozkazała. — Wyjdziemy stąd i wsiądziemy do oczekującego samochodu. Jeżeli będzie pan rozsądny, nic się panu nie stanie.

— Ale czego pani chce? — protestował dyplomata — nie mam przy sobie pieniędzy...

— Nie chcę pieniędzy — powiedziała. — Wypuścimy pana po głosowaniu.

Delegat podskoczył.

— Ależ to śmieszne. Opowiem, co się stało głosowanie zostanie unieważnione.

Głosem spokojnym, mimo to z odcieniem groźby, powiedziała:

— Nic pan nie powie. W przeciwnym razie zostanie pan stracony, nawet gdyby pana chroniła cała policja.

Jeżeli piśnie pan słowo, umrze pan.

Delegat uwierzył. Wiedział, że w Nowym Jorku dziej ąj się zdumiewające rzeczy. Że pewne zbrodnicze organizacje są wszechmocne. Ogarnęła go totalna panika. Lufa parabellum mocniej wcisnęła się w jego brzuch.

Przedłużona była rodzajem cylindra: tłumikiem.

— Prędzej — rozkazywała zakonnica. — Jeżeli będzie pan próbował uciec, zastrzelę pana.

Ukryła pistolet w kieszeni, ale poprzez materiał widział wyraźnie jego kształt. Był zbyt przerażony, żeby sprawnie myśleć. Ruszył za nią jak automat — krok w krok. Po prawej stronie placu roiło się od ludzi. Tu zbierali się turyści.

Murzynka szła tak blisko niego, że przy każdym kroku lufą pistoletu trącała jego biodro.

W bramie musieli przebić się przez grupę turystów.

Delegat rozpoznał jedną z przewodniczek, uroczej Chineczkę, którą emablował, więc uśmiechnął się do niej nieco krzywo.

Automatycznie odwzajemniła uśmiech. Tłum turystów rozdzielił w pewnej chwili zakonnicę od je więźnia. Instynktownie do połowy wysunęła pistolet z kieszeni.

Lo-ning przez ułamek sekundy widziała broń. Murzynka tymczasem znalazła się już na chodniku za bramą i dołączyła do delegata. Chinka zastanawiała się, czy to nie przywidzenie, jednak wspomniała dziwny, wymuszony uśmiech Murzyna. Zdecydowanie, coś nienormalnego rozgrywało się pod nosem całego stada troszczących się o pozytywny przebieg głosowania agentów.

Zostawiła swoich turystów na pastwę losu i co sił w nogach pobiegła do baru, spodziewając się zastać tam Malka. Po drodze jednak zmieniła zdanie. Aby zyskać na czasie, skoczyła ku najbliższemu telefonowi i zaalarmowała sekcję chińską. Na nich scedowała wszczęcie alarmu.

Dopiero czwarta zakonnica wzbudziła zdziwienie pełniącego wartę przy wejściu strażnika. Dwie spośród nich wyszły w towarzystwie aż dwóch delegatów każda.

Jednak było już zbyt późno, czwarta opuściła teren ONZ-u, eskortując sięgającego jej do ramienia przedstawiciela Gujany. Przechodząca przez leżący sto metrów dalej dziedziniec Gandhiego zakonnica spostrzegła dwóch zmierzających ku niej Chińczyków. Szli oddaleni od siebie, jakby chcieli zagrodzić jej drogę.

Ciągnąc Malajczyka za ramię, zboczyła gwałtownie w prawo, ku schodom. Chińczycy ruszyli za nią biegiem.

Rozległy się dwie głuche, wyciszone detonacje. Jeden z Chińczyków potoczył się po dywanie i znieruchomiał.