Larry cofnął się i potknął o wazon na kwiaty. Złapałam go i osunął się na mnie; wciąż jednak chwiał się na nogach. Uśmiechnął się.
– Dzięki… za wszystko. – Spojrzał na mnie. Nasze twarze były oddalone od siebie zaledwie o kilka centymetrów. Strużka potu ściekała mu po twarzy w tę chłodną październikowa noc.
– Masz kurtkę?
– W samochodzie.
– Idź po nią i załóż. Jest tak zimno, że jeszcze mi się tu przeziębisz.
Uśmiechnął się szeroko.
– Wedle rozkazu, szefowo. – Oczy miał rozszerzone, wzrok mętnawy. – Zawróciłaś mnie z dalekiej podróży. Nie zapomnę ci tego.
– Wdzięczność to wspaniała rzecz, mały, ale idź już po tę kurtkę. Nie będziesz mógł pracować, jeśli złapiesz grypę i na dobre się rozłożysz.
Larry pokiwał głową i powoli ruszył w stronę samochodów. Wciąż chwiał się na nogach, ale dziarsko szedł przed siebie.
Krew już prawie przestała się sączyć z mojego skaleczonego nadgarstka. Zastanawiałam się, czy mam w aucie plaster z opatrunkiem. Wzruszyłam ramionami i ruszyłam w ślad za Larrym w stronę parkingu. W tę październikową noc rozbrzmiewały donośne, zaprawione w sądowych bojach głosy prawników. Echo wypowiadanych słów odbijało się od ściany drzew. Na kim, u licha, ci faceci chcieli wywrzeć wrażenie? Komu chcieli zaimponować? Nieboszczyk miał ich wszystkich w serdecznym poważaniu.
20
Larry i ja usiedliśmy na chłodnej, jesiennej trawie, obserwując prawników spisujących ostatnią wolę nieboszczyka.
– Są tacy poważni – stwierdził.
– Taką mają pracę – odparłam.
– Czy być prawnikiem oznacza nie mieć poczucia humoru?
– Jak najbardziej.
Uśmiechnął się. Krótkie, kręcone włosy miał tak rude, że prawie pomarańczowe. Niebieskie oczy były łagodne jak wiosenne niebo. Zarówno włosom, jak i oczom przyjrzałam się jeszcze w samochodzie, w świetle podsufitowej lampki. W ciemnościach wydawało się, że ma szare oczy i kasztanowe włosy. Nie cierpię opisywać wyglądu kogoś, kogo widziałam tylko w półmroku.
Larry Kirkland, jak niektórzy rudzielec, miał mleczno-białą cerę. Wyglądu dopełniały liczne złociste piegi. Mimo to wyglądał milusio. Byłam pewna, że nie życzył sobie, aby ktoś właśnie w ten sposób skwitował jego wygląd. Zwłaszcza że był niski, bardzo niski jak na faceta. Tacy mężczyźni nie lubią określenia milusi. Ja nie lubiłam, gdy ktoś tak mnie określał. Podejrzewam, że gdyby wszyscy niscy ludzie mogli zagłosować w tej sprawie, słówko „milusi” zostałoby wykreślone z wszystkich słowników. Ja wiem, na co oddałabym mój głos.
– Jak długo jesteś animatorem? – zapytałam.
Zerknął na podświetlaną tarczę swego zegarka.
– Jakieś osiem godzin.
Spojrzałam na niego.
– To było twoje pierwsze zlecenie? Pierwsze w życiu?
Pokiwał głową.
– Pan Vaughn nie opowiadał o mnie?
– Bert mówił tylko, że zatrudnił nowego animatora nazwiskiem Lawrence Kirkland.
– Jestem na drugim roku studiów na Uniwersytecie Waszyngtońskim, w tym semestrze muszę zaliczyć staż.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia, a bo co?
– Nawet nie jesteś jeszcze pełnoletni – stwierdziłam.
– Nie mogę pić ani chodzić do kin porno. I co z tego? Niewielka strata, chyba że trzeba byłoby wykonać zlecenie w którymś z powyższych miejsc. – Spojrzał na mnie i nachylił się. – Czy zdarzają się zlecenia w kinach porno?
Oblicze miał beznamiętne i nie potrafiłam stwierdzić, czy żartował, czy pytał serio. Postawiłam na to pierwsze.
– Dwadzieścia lat jest w porządku. – Potrząsnęłam głową.
– No, nie wydaje mi się – odparował.
– Nie martwi mnie twój wiek – stwierdziłam.
– Wobec tego co?
Nie wiedziałam, jak ująć to w słowa, ale w jego obliczu było coś ciepłego i radosnego. Ta twarz znała więcej uśmiechów niż łez. Wydawał się niewinny, czysty i pogodny. Nie chciałam, aby to się zmieniło. Nie chciałam być tą, która go zepsuje i unurza w szlamie życia.
– Straciłeś kogoś bliskiego? Członka rodziny?
Sposępniał. Wyglądał teraz jak zasmucony mały chłopiec.
– Pyta pani serio?
– Jak najbardziej – przyznałam.
Pokręcił głową.
– Nie rozumiem.
– Po prostu odpowiedz na pytanie. Czy straciłeś kogoś bliskiego?
Pokręcił głową.
– Nawet mam jeszcze wszystkich dziadków.
– Czy widywałeś przemoc? Miałeś z nią styczność?
– Zdarzało mi się brać udział w bójkach.
– Dlaczego?
Uśmiechnął się.
– Niektórym się zdaje, że niski oznacza słaby.
Ja też się uśmiechnęłam.
– A ty udowadniałeś im, że jest inaczej.
– Ależ skąd, przez cztery lata pomiatali mną jak szmatą. – Uśmiechnął się.
– Wygrałeś kiedyś jakąś walkę?
– Kilka – odparł.
– Ale w gruncie rzeczy nie chodziło o wygraną – ciągnęłam.
Patrzył na mnie z przejęciem i powagą.
– Nie, wcale nie.
W tej krótkiej chwili doskonale rozumieliśmy się. Tak bywa, gdy jest się najmniejszym dzieckiem w klasie. Gdy przez lata koledzy nabijają się i drwią z ciebie. Gdy pomiatają tobą i biją cię. Stajesz się automatycznie celem dla klasowych osiłków. Przez niski wzrost stajesz się zajadły i wredny. Byłam przekonana, że doskonale się zrozumieliśmy, ale jako kobieta musiałam obrócić to w słowa. Faceci mogą czytać w myślach i w ogóle, ale w takich sytuacjach o pomyłkę nietrudno. Ja musiałam wiedzieć.
– Ważne jest to, że choć obrywasz, mimo wszystko nie poddajesz się.
Pokiwał głową.
– Dostaję lanie, ale dalej robię swoje.
Może wyrażenie tego wszystkiego słowami zepsuło niepowtarzalny moment wzajemnego zrozumienia, ale ja byłam naprawdę zadowolona.
– A poza szkołą… czy miałeś jeszcze styczność z przemocą?
– Bywam na koncertach rockowych.
Pokręciłam głową.
– To nie to samo.
– Do czego pani pije? – spytał.
– Nie powinieneś był próbować ożywiać trzeciego zombi.
– Ale udało mi się, prawda?
Sprawiał wrażenie, jakby się asekurował, ale ja wciąż naciskałam. Gdy do czegoś zmierzam, to osiągnę swój cel, choćby po trupach. Jestem nieugięta.
– Ożywiłeś go, ale utraciłeś nad nim kontrolę. Gdybym się nie zjawiła, zombi uwolniłby się i zrobił komuś krzywdę.
– To tylko zombi. Oni nie atakują ludzi.
Spojrzałam na niego, bo wydawało mi się, że żartuje. Nie żartował. Cholera.
– Ty naprawdę nic nie wiesz?
– O czym?
Ukryłam twarz w dłoniach i policzyłam wolno do dziesięciu. Nie wściekałam się na Larry’ego, lecz na Berta, ale Larry był tuż obok i mogłam się na nim wyżyć. Aby wyładować się na Bercie, musiałam zaczekać do jutra. Na razie musiałam zadowolić się Larrym. Co za szczęście.
– Zombi wyrwał się spod twojej kontroli, Larry. Gdybym się nie zjawiła i nie nasyciła go własną krwią, poszukałby jej sam. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Chyba nie.
Westchnęłam.
– Zombi rzuciłby się na kogoś. Ugryzłby kogoś.
– Przecież zombi atakujący ludzi to tylko zabobony, opowieści o duchach.
– Czy tego was uczą w collcege’u? – spytałam.
– Tak.
– Pożyczę ci parę archiwalnych numerów „Animatora”. Uwierz mi, Lany, zombi atakują ludzi. Widziałam kilka ich ofiar.