– Chce mnie pani przestraszyć.
– Lepiej, żebyś się bał, niż kozakował jak głupiec.
– Ożywiłem go. Czego pani właściwie ode mnie chce? – Wydawał się zupełnie zbity z tropu.
– Chcę, abyś zrozumiał, co nieomal dziś się tu stało. Chcę, abyś pojął, że to, co robimy, nie jest grą. To nie salonowe sztuczki. To rzeczywistość, która może być niebezpieczna.
– W porządku.
Zbyt łatwo się poddał. Nie uwierzył. Lekceważył mnie. Cóż, pewnych rzeczy nie da się przekazać samymi tylko słowami. Dana osoba musi nauczyć się tego na własnej skórze. Czasami takie lekcje bywają bolesne. Chciałam móc owinąć Larry’ego w celofan i postawić na półkę, gdzie byłby bezpieczny i nietknięty, ale w życiu nigdy nie było tak łatwo. Jeśli pozostanie w tym fachu dostatecznie długo, okrzepnie i dotrze się. Nie sposób przemówić do rozsądku komuś, kto ma dwadzieścia lat i nigdy nie został napiętnowany przez śmierć. Tacy ludzie nie wierzą w upiory. Nie boją się Czarnego Luda. Gdy miałam tyle lat, mogłam uwierzyć we wszystko. Nagle poczułam się stara. Larry wyjął z kieszeni kurtki paczkę papierosów.
– Proszę, powiedz, że nie palisz – rzuciłam.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– A pani nie pali?
– Nie.
– Nie lubi pani, gdy ktoś pali w pani obecności – zapytał.
– Nie – odparłam.
– Ale widzi pani, marnie się czuję. Muszę zapalić, OK?
– Musisz?
– Tak, muszę.
Trzymał papierosa pomiędzy dwoma palcami prawej dłoni. Paczka znikła w kieszeni, pojawiła natomiast się jednorazowa zapalniczka. Larry przyglądał mi się z uwagą. Jego dłonie drżały leciutko.
Cholera. Pierwszej roboczej nocy ożywił trzech truposzy, a ja szykowałam się do rozmowy z Bertem na temat wysłania Larry’ego w pojedynkę do realizacji dzisiejszych zleceń. Poza tym byliśmy na cmentarzu.
– A pal sobie.
– Dzięki.
Zapalił. Wciągnął do płuc gęsty kłąb smołowo-nikotynowego dymu. Wydmuchnął go nosem, siwe smugi wyglądały jak bliźniacze zjawy.
– Już mi lepiej – stwierdził.
Wzruszyłam ramionami.
– Tylko nie pal przy mnie w samochodzie.
– Nie ma sprawy – mruknął. Koniuszek jego papierosa rozjarzył się pomarańczowo, gdy znów się zaciągnął. Przeniósł wzrok gdzieś w dal, wydmuchnął kłąb dymu ustami i powiedział:
– Ktoś nas woła.
Odwróciłam się i zobaczyłam machających do nas adwokatów. Poczułam się jak dozorczyni, którą ktoś woła, aby posprzątała nieczystości na klatce schodowej. Wstałam. Larry zrobił to samo.
– Na pewno dasz sobie radę? – spytałam.
– Nie ożywiłbym nawet mrówki, ale chyba mogę popatrzeć na panią w akcji.
Miał sińce pod oczami i napiętą skórę w kącikach ust, ale skoro chciał zgrywać twardziela, czyż mogłam mu tego zabronić?
– Doskonale, zróbmy to.
Wyjęłam z bagażnika sól. Przewożenie przyborów do ożywiania zmarłych nie było sprzeczne z prawem. Podejrzewam, że maczetę, której używałam do dekapitacji kurczaków, można by uznać za broń, ale pozostałe rzeczy były w zasadzie niegroźne. To dowód na to, na ile nasz system prawny zna się na zombi.
Andrew Doughal doszedł już do siebie. Wciąż miał trochę woskową cerę, ale jego oblicze wydawało się żywe, pełne powagi i zatroskania. Przygładził dłonią poły marynarki. Spojrzał na mnie z góry, nie dlatego, że był wyższy, po prostu przywykł do spoglądania na innych w ten właśnie sposób. Niektórzy ludzie są z natury protekcjonalni. To ich wrodzony talent.
– Czy wie pan, co się dzieje, panie Doughal? – spytałam żywego trupa.
Łypnął na mnie, lekko unosząc w górę dumny, patrycjuszowski nos.
– Wracam do domu z moją żoną.
Westchnęłam. Nie cierpię, kiedy zombi nie potrafią uświadomić sobie, że nie żyją. Zachowywali się wtedy tak… po ludzku.
– Panie Doughal, czy pan wie, dlaczego znajduje się na cmentarzu?
– Co się dzieje? – spytał jeden z mecenasów.
– Zapomniał, że nie żyje – odparłam półgłosem.
Zombi patrzył na mnie, uosobienie doskonałej arogancji. Za życia musiał być nielicho upierdliwy, ale nawet takie ziółko od czasu do czasu wzbudza w innych litość.
– Nie wiem, o czym pani mówi – rzekł żywy trup. – Bez wątpienia cierpi pani na chorobę psychiczną.
– Czy może pan wyjaśnić, dlaczego znajduje się pan na cmentarzu? – zapytałam.
– Niczego nie muszę pani wyjaśniać – odparował.
– Czy pamięta pan, w jaki sposób znalazł się pan na cmentarzu?
– My… przyjechaliśmy tu. To oczywiste. – W jego głosie po raz pierwszy pojawiła się nuta wahania i niepewności.
– Snuje pan domysły, panie Doughal. Nie pamięta pan wcale, jak pan tu dotarł, prawda?
– Ja… ja… – Spojrzał na swoją żonę i dorosłe dzieci, ale oni szli już w stronę czekających samochodów. Żadne z nich się nie obejrzało. Był martwy, bez dwóch zdań, ale rzadko która rodzina odchodziła ot tak, bez pożegnania. Ludzie reagowali w różny sposób. Widziałam przerażenie, smutek, a nawet odrazę, ale nigdy obojętność. Doughalowie dostali to, po co przyszli, testament został spisany zgodnie z prawem, a teraz najzwyczajniej w świecie odchodzili. Mieli już spadek. Teraz kochany tatuś mógł powrócić do grobu, gdzie jego miejsce.
– Emily? – zawołał.
Zawahała się, zamarła w bezruchu, ale zaraz jeden z synów ujął ją za rękę i pociągnął w stronę samochodu. Czy stary Doughal był skonsternowany, czy raczej przerażony?
– Chcę wrócić do domu – zawołał za nimi. Arogancja opuściła go, pozostał jedynie dojmujący strach, rozpaczliwa niemożność uwierzenia w to, co nieuchronne i nieuniknione. Czuł, że żyje. Jak to możliwe, aby był martwy?
Jego żona nieznacznie się odwróciła.
– Przykro mi, Andrew.
Dzieci podprowadziły ją do najbliższego samochodu. Zachowywali się jak kierowcy grupy przestępczej, która właśnie napadła na bank. Sprawiali wrażenie, jakby chcieli uciec stąd jak najszybciej. Adwokaci i ich asystenci oddalili się tak szybko, jak pozwalała im na to zawodowa przyzwoitość. Wszyscy dostali już to, po co przyszli. Skończyli z tym nieboszczykiem. Kłopot w tym, że on odprowadzał ich wzrokiem jak porzucone dziecko zagubione pośród nocy. Dlaczego nie mógł pozostać tym aroganckim, władczym sukinsynem?
– Dlaczego oni wszyscy odchodzą? Czemu mnie tu zostawili?
– Pan nie żyje, panie Doughal. Umarł pan prawie tydzień temu.
– Nie. To nieprawda.
Larry stanął obok mnie.
– Pan naprawdę nie żyje, panie Doughal. Sam pana ożywiłem.
Otaksował nas wzrokiem. Zaczynało mu brakować wymówek.
– Nie czuję się martwy.
– Proszę nam zaufać, panie Doughal, jest pan martwy – zapewniłam.
– Czy to będzie bolało?
Wielu zombi pytało, czy powrót do grobu będzie bolesny.
– Nie, panie Doughal, to nie będzie bolało. Obiecuję.
Wziął głęboki, drżący wdech, po czym skinął głową.
– Ja nie żyję, naprawdę nie żyję?
– Tak.
– Wobec tego proszę mnie odesłać z powrotem.
Wziął się w garść i odzyskał dawną godność. To istny koszmar, kiedy zombi nie chce uwierzyć, że nie żyje. Nawet w takiej sytuacji można ich odesłać, ale zwykle bardzo się wtedy wyrywają i klienci muszą przytrzymywać ich przy mogile. Do tej pory miałam dwa takie przypadki, lecz każdy z nich pamiętani tak wyraźnie, jakby zdarzyło się to ubiegłej nocy. Pewnych rzeczy nawet czas nie zdoła zatrzeć. Sypnęłam trochę soli na jego pierś. Towarzyszył temu odgłos przywodzący na myśl grad tłukący o blaszany dach. W dłoni wciąż trzymałam okrwawiony nóż. Otarłam krzepnącą krew o jego wargi. Nie cofnął się. Uwierzył.