Выбрать главу

– Poprzez krew i stal odprawiam cię, Andrew Doughalu. Wróć do swego grobu. Spoczywaj w spokoju i nie stąpaj już więcej po tej ziemi.

Zombi ułożył się spokojnie na pagórku z kwiatów. Po chwili kwiaty spowiły go jak lotne piaski. Zanurzył się w nich, po czym z równą łatwością pogrążył się w ziemi i zniknął, powracając do swej mogiły.

Staliśmy jeszcze przez chwilę na pustym cmentarzu. Słychać było jedynie szum wiatru w koronach drzew i melancholijne granie ostatnich tego roku świerszczy. W Charlotte’s Web świerszcze śpiewały: „Lato przeminęło, nadszedł jego kres, lato już odchodzi, jesień prawie jest. Lato dogorywa, nadszedł jego czas”. Pierwsze przymrozki i będzie po nich. Akurat w tym przypadku świerszcze miały rację. Nagle ich muzyka ucichła, jakby ktoś wyłączył magnetofon. Wstrzymałam oddech, wytężyłam słuch. Nie było słychać nic oprócz wiatru, a jednak… mięśnie moich ramion napięły się aż do bólu.

– Larry?

Spojrzał na mnie niewinnym wzrokiem.

– Co?

I nagle, trzy drzewa na lewo od nas, ujrzałam sylwetkę mężczyzny, skąpaną w blasku księżyca. Wychwyciłam też kątem oka ruch z prawej strony. Postaci było parę. Ciemność ożyła. Pojawiło się w niej kilka par oczu. Nie miałam co do tego wątpliwości.

Zasłaniając się ciałem Larry’ego, wyjęłam broń, przesuwając ją tuż przy nodze, aby nie zwracać uwagi. Larry aż wybałuszył oczy.

– Jezu, co się dzieje? – Jego głos brzmiał jak ochrypły szept.

Nie wydał nas. To dobrze o nim świadczyło. Zaczęłam kierować go w stronę samochodów, powoli, jak przystało na parę kolegów po fachu, którzy zakończyli nocną robotę i wybierali się do domu na zasłużony odpoczynek.

– Tam są jacyś ludzie.

– Chodzi im o nas?

– Powiedziałabym, że raczej o mnie – odparłam.

– Jak to?

Pokręciłam głową.

– Nie czas na wyjaśnienia. Gdy powiem: „Biegnij”, pędź ile sił w nogach w stronę aut.

– Skąd pani wie, że mają wobec nas złe zamiary?

W jego oczach malowało się przerażenie. Teraz on także ich spostrzegł. Przybliżające się cienie, ludzie w ciemnościach.

– A skąd wiesz, że nie mają złych zamiarów? – odparowałam.

– Racja – przytaknął. Oddychał szybko i płytko. Od samochodów dzieliło nas jakieś sześć metrów.

– Biegnij – rzuciłam.

– Co? – zapytał jakby trochę zakłopotany.

Złapałam go za rękę i pociągnęłam w stronę samochodów. Wycelowałam broń w ziemię, wciąż łudziłam się, że ktokolwiek się tam czaił, nie spodziewał się, iż będę uzbrojona. Larry biegł sam, trochę zasapał się ze strachu, poza tym palił i chyba nie pokonywał regularnie, co drugi dzień, ośmiu kilometrów. Jogging nie był jego mocną stroną.

Zza samochodów wyłonił się mężczyzna. W dłoni trzymał wielki rewolwer. Mój browning już unosił się w górę. Wypaliłam, zanim jeszcze złożyłam się dobrze do strzału. Jasny błysk i huk rozdarły ciemność. Mężczyzna drgnął, nie przywykł do tego, że ktoś do niego strzela. Jego kula świsnęła obok nas i znikła w mroku. Mężczyzna zamarł na chwilę, a ja tymczasem wycelowałam i ponownie ściągnęłam spust. Facet osunął się na ziemię i już się nie podniósł.

– Cholera – jęknął Larry.

Ktoś krzyknął.

– Ona ma broń.

– Gdzie Martin?

– Załatwiła go.

Martin to chyba był ten typ z rewolwerem. Nadal się nie poruszał. Nie wiedziałam, czy go zabiłam. Chyba było mi to obojętne, grunt żeby nie wstał i nie zaczął znów do nas strzelać. Mój wóz stał bliżej. Wcisnęłam Larry’emu do ręki kluczyki.

– Otwórz drzwiczki, potem drugie, po stronie pasażera i uruchom wóz. Rozumiemy się?

Pokiwał głową, piegi na jego bladej twarzy były wyraźne jak plamy z atramentu. Musiałam uwierzyć, że nie spanikuje i nie odjedzie beze mnie. Nie zrobiłby tego z premedytacją, co najwyżej ze strachu.

Ze wszystkich stron zbliżały się kolejne postaci. Było ich z tuzin, może więcej. Pośród szumu wiatru słychać było szelest stóp biegnących po trawie.

Larry przestąpił ciało. Kopnięciem wybiłam rewolwer ze zwiotczałej dłoni. Broń znikła pod samochodem. Gdybym się nie spieszyła, sprawdziłabym, czy ma wyczuwalny puls. Lubię wiedzieć, czy kogoś zabiłam. To ułatwia przeprawę z policją i sporządzenie raportu. Larry otworzył auto i przechylił się, aby odblokować drzwiczki po stronie pasażera. Wymierzyłam w jedną z biegnących postaci i ściągnęłam spust. Postać zachwiała się, upadła i zaczęła krzyczeć. Pozostałe zawahały się. Nie przyzwyczajone, że ktoś do nich strzela. Biedactwa. Wślizgnęłam się do samochodu i wrzasnęłam:

– Jedź, jedź, jedź! – Larry ruszył ostro, spod opon trysnęły fontanny żwiru. Wozem zarzuciło, promienie reflektorów zakołysały się jak szalone. – Tylko nie wpakuj nas na drzewo.

Zerknął na mnie.

– Przepraszam.

Wóz zwolnił, szybkość zmniejszyła się z wywracającej flaki do zmuszającej do złapania się uchwytu. Wciąż lawirowaliśmy między drzewami, to już coś. Snopy światła przesuwały się po pniach drzew; błyskały bielą nagrobki. Wóz z piskiem opon, rozbryzgując żwir, pokonał zakręt. Pośrodku drogi stał mężczyzna. Jeremy Ruebens z organizacji Najpierw Ludzie stał jak posąg w świetle reflektorów. Gdybyśmy tylko zdołali go ominąć, wyjedziemy na autostradę i będziemy bezpieczni. Wóz zwalniał.

– Co robisz? – rzuciłam.

– Przecież go nie przejadę – odparł Larry.

– To się jeszcze okaże.

– Akurat! – W jego głosie nie brzmiał gniew, lecz przerażenie.

– On tylko się z nami drażni, Larry. Chce sprawdzić, kto z nas jest twardszy. Odskoczy. Mówię ci, że odskoczy.

– Jesteś pewna? – zapytał cichutko, jak mały chłopiec lękający się potworów czyhających w szafie.

– Jestem pewna, a teraz gaz do dechy i zabierz nas stąd.

Wcisnął pedał gazu do deski. Wóz wyrwał do przodu, sunąc w kierunku niedużej, wyprostowanej postaci Jeremy’ego Ruebensa.

– Ani drgnie – rzekł Larry.

– Usunie się – zapewniłam.

– Na pewno?

– Zaufaj mi.

Zerknął na mnie i ponownie przeniósł wzrok na drogę.

– Obyś miała rację – wyszeptał.

Byłam pewna, że Ruebens się usunie. Naprawdę. Ale nawet jeśli nie blefował, nie mieliśmy wyboru. Mogliśmy go ominąć lub przejechać. Wybór należał do Ruebensa. Reflektory samochodu skąpały go w powodzi białego światła. Jego małe, ciemne oczy spoglądały w naszą stronę. Łypał na nas gniewnie. Stał w całkowitym bezruchu.

– Ani drgnie – powtórzył Larry.

– Ruszy się – odparowałam.

– Cholera – warknął Larry. Trafnie to ujął.

Światła reflektorów otoczyły Jeremy’ego Ruebensa białym kręgiem i w tej samej chwili mężczyzna rzucił się w bok. Rozległ się szelest materiału, gdy jego płaszcz prześlizgnął się po boku auta. Niewiele brakowało.

Larry przyspieszył i pokonawszy ostatni zakręt, wyprowadził wóz na ostatnią prostą. Wypadliśmy na szosę z piskiem opon, spod których pryskały fontanny żwiru. Ale wyjechaliśmy z cmentarza. Udało się nam. Dzięki ci, Boże. Dłonie Larry’ego, zaciśnięte na kierownicy, były kredowobiałe.

– Możesz już zwolnić – powiedziałam. – Jesteśmy bezpieczni. – Larry przełknął ślinę tak głośno, że to usłyszałam, po czym skinął głową. Wóz zaczął powoli zwalniać do prędkości dozwolonej. Na twarzy chłopaka perlił się pot, który całkiem nie pasował do tego chłodnego październikowego wieczoru. – Wszystko w porządku?

– Nie wiem. – Jego głos wydawał się pusty. Szok.

– Dobrze się spisałeś.

– Myślałem, że go przejadę. Że zabiję tego człowieka. Byłem pewien, że wpadnie mi pod koła.