– Spotkałam wampirzycę, która miała nieco ponad tysiąc lat. Była przerażająca, ale nie dysponowała aż taką mocą.
Uśmiechnął się.
– Jeśli chce pani poznać jego prawdziwy wiek, musi pani sama go o to zapytać.
Przez chwilę wpatrywałam się w uśmiechnięte oblicze Ingera. Przypomniałam sobie, gdzie widziałam twarz podobną do oblicza Olivera. W college’u miałam zajęcia z antropologii. W książce był rysunek kogoś, kto wyglądał jak Oliver. Rysunek przedstawiał rekonstrukcję czaszki pitekantropa. To by oznaczało, że Oliver liczył sobie około miliona lat.
– Boże – jęknęłam.
– Co się stało, panno Blake?
Pokręciłam głową.
– On nie może być aż tak stary.
– To znaczy?
Nie chciałam powiedzieć tego głośno, jakby w obawie, że moje dywagacje mogłyby się ziścić. Milion lat. Jak potężny może stać się wampir w ciągu miliona lat?
W tej samej chwili z głębi domu wyłoniła się i podeszła do nas kobieta. Szła kołyszącym się krokiem, boso, paznokcie u dłoni i stóp miała pomalowane na szkarłatne. Sukienka, przepasana w talii, była tego samego koloru. Nogi miała długie i blade, ale bladość ta z pewnością ustąpiłaby, gdyby kobieta przebywała dostatecznie długo na słońcu. Włosy sięgające poniżej pasa były gęste, lśniące i kruczoczarne. Miała doskonały makijaż, wargi umalowane szkarłatną szminką. Uśmiechnęła się do mnie, błyskając kłami. Mimo to nie była wampirzycą. Nie miałam pojęcia, czym była, ale na pewno nie zaliczała się do krwiopijców. Zerknęłam na Ingera. Nie wyglądał na uszczęśliwionego.
– Czy nie powinniśmy już iść? – spytałam.
– Tak – odparł.
Wycofał się w stronę drzwi frontowych. Pospieszyłam za nim. Żadne z nas nie oderwało wzroku od zębatej ślicznotki sunącej korytarzem w naszą stronę. Przemieszczała się płynnie i przeraźliwie szybko. Tak szybkie są między innymi lykantropy, ale do nich ona także się nie zaliczała. Wyminęła Ingera i ruszyła w moim kierunku. Przestałam zgrywać twardzielkę i pognałam tyłem w stronę drzwi. Okazała się jednak dla mnie za szybka, byłaby zresztą za szybka dla każdego śmiertelnika. Schwyciła mnie za prawe przedramię. Zdziwiła się. Poczuła pochewkę z nożem, którą miałam przypiętą powyżej nadgarstka. Nie wiedziała, co to takiego. Punkt dla mnie.
– Czym jesteś? – spytałam spokojnym tonem. Bez lęku. Patrzcie, jaka ze mnie twarda pogromczyni wampirów. Nic mnie nie zmoże. No jasne.
Otworzyła usta szerzej, przesunęła językiem po zębach. Kły miała dłuższe niż u wampira, dziwiłam się, że może zaniknąć normalnie usta.
– Co się dzieje z tymi kłami, kiedy zamykasz usta? – spytałam.
Zamrugała, uśmiech znikł z jej twarzy. Przesunęła językiem po kłach i zobaczyłam, jak odchylają się w górę, do podniebienia.
– Wysuwane kły. Ekstra – przyznałam.
Na jej twarzy malowała się powaga.
– Cieszę się, że podobało ci się widowisko, ale to nie koniec. Czeka cię jeszcze wiele wrażeń.
Kły znów się wysunęły. Rozwarła usta, nieomal ziewnęła, błyskając kłami w słabych promieniach słońca przenikających przez szpary między zasłonami.
– Panu Oliverowi nie spodoba się, że jej grozisz – powiedział Inger.
– Robi się słaby, sentymentalny. – Wbiła palce w moje ramię silniej, niż to było konieczne.
Trzymała mnie za prawą rękę, nie mogłam więc sięgnąć po pistolet. Noże odpadały z tych samych powodów. Może powinnam nosić przy sobie więcej spluw. Syknęła na mnie, gwałtowną eksplozją powietrza, której nie mogło wydać żadne ludzkie gardło. Język miała rozdwojony jak wąż.
– Rany boskie, co z ciebie za stwór?
Zaśmiała się, ale ten dźwięk, może z uwagi na jej rozdwojony język, zabrzmiał fałszywie. Źrenice zwęziły się w szparki, tęczówki przybrały żółtozłotą barwę.
Szarpnęłam mocno prawą rękę, ale jej palce były jak ze stali. Upadłam na podłogę. Opuściła moją rękę, ale nie puściła. Przetoczyłam się na lewy bok, podciągnęłam kolana do piersi i z całej siły obunóż kopnęłam ją w prawe kolano. Noga załamała się pod nią. Kobieta krzyknęła i runęła na podłogę. W końcu mnie puściła.
Coś dziwnego działo się z jej nogami. Wyglądało, jakby się zrastały, pokrywały łączącą je skórą. Nigdy dotąd nie widziałam czegoś takiego i nie miałam ochoty oglądać tego teraz.
– Co robisz, Melanie? – rozległo się z tyłu za nami.
Oliver stał w korytarzu, na granicy światła wpadającego przez okna w pokoju. Jego głos przywodził na myśl odgłos kamiennej lawiny albo gruchotanych drzew. Słowa te miały moc burzy, mogły miażdżyć, rozrywać i niszczyć. Na dźwięk jego głosu stwór na podłodze skulił się. Dolna część jej ciała wyglądała jak ogon węża, wielkiego węża. Jezu.
– To lamia – rzekłam półgłosem. Wycofałam się aż do drzwi, gdzie dłonią namacałam klamkę. – Myślałam, że to wymarły gatunek.
– Ona jest ostatnia – wyjaśnił Oliver. – Trzymam ją przy sobie z obawy przed tym, co mogłaby zrobić, gdyby dała upust swym żądzom.
– Co jest twoim zwierzęciem? – zapytałam.
Westchnął, a ja poczułam zawarte w tym odgłosie lata samotności. Żal, którego nie sposób wyrazić słowami.
– Węże. Umiem przywoływać węże.
Pokiwałam głową.
– Jasne.
Otworzyłam drzwi i wyszłam na skąpany w słońcu ganek. Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Drzwi zamknęły się za mną i po chwili na ganku zjawił się Inger. Cały aż kipiał ze złości.
– Pokornie prosimy o wybaczenie za jej zachowanie. To tylko zwierzę.
– Oliver powinien trzymać ją na krótszej smyczy.
– Stara się.
Skinęłam głową. Wiem coś niecoś o takich staraniach. Robił co w jego mocy, ale istota potrafiąca kontrolować lamię mogła manipulować mną mentalnie przez cały dzień, a ja nawet nie zdawałabym sobie z tego sprawy. W jakim stopniu moje zaufanie i życzliwość były szczere, a na ile zostały wdrukowane do umysłu przez Olivera?
– Odwiozę panią.
– Bardzo proszę.
Odjechaliśmy. Miałam za sobą pierwsze spotkanie z lamią i być może najstarszą żyjącą istotą na tej ziemi. Dni takich jak ten nie zapomina się do końca życia.
31
Gdy otworzyłam drzwi do mieszkania, zadzwonił telefon. Pchnęłam je barkiem i pobiegłam do aparatu. Odebrałam przy piątym sygnale i niemal na całe gardło ryknęłam:
– Halo!
– Anito? – Ronnie pytająco wymówiła moje imię.
– Tak. To ja.
– Wydajesz się zdyszana.
– Bo biegłam do telefonu. Co jest?
– Przypomniało mi się dokładnie, skąd znam Cala Ruperta.
Dopiero po dłuższej chwili przypomniałam sobie, o kim mowa. O pierwszej ofierze wampira. Omal nie zapomniałam, że przecież przez cały czas trwa śledztwo w sprawie zabójstwa. Zrobiło mi się głupio.
– Mów dalej, Ronnie.
– W zeszłym roku pracowałam przez pewien czas na zlecenie lokalnej kancelarii prawniczej. Jeden z tamtejszych prawników specjalizował się w sporządzaniu postanowień testamentowych.
– Wiem, że Rupert miał w swoim testamencie specjalną klauzulę. To dlatego mogłam go zakołkować, nie czekając na nakaz egzekucji.
– Ale czy wiesz, że Reba Baker także miała podobną klauzulę i że jej testament sporządził ten sam mecenas?
– Kim jest Reba Baker?
– To może być ta zamordowana kobieta.
Poczułam ucisk w doku. Ślad, prawdziwy, gorący trop.
– Skąd to przypuszczenie?
– Reba Baker była młoda, jasnowłosa i nie przyszła na umówione spotkanie. Nie odbiera także telefonu. Dzwoniono do niej do pracy, ale nie pokazała się tam od dwóch dni.
– Czyli od czasu, kiedy znaleziono ciało tej kobiety – wtrąciłam.