Istota na podłodze dźwignęła się chwiejnie na czworakach i otrząsnęła jak pies po wyjściu z wody. To był olbrzymi wilk. Zwierzę pokrywała szarobrunatna sierść, puszysta i miękka jak po kąpieli z suszeniem. Śluz utworzył na dywanie sporą kałużę. Wokoło walały się resztki podartego ubrania. Z tego bałaganu wyłoni się nowo powstały, odrodzony wilk. Na czarnym szklanym stoliku do kawy leżały starannie złożone okrągłe okulary w drucianych oprawkach.
– Irving?
Wilk wydał z siebie ni to warknięcie, ni to skowyt. Czy to potwierdzenie? Wiedziałam, że Irving był wilkołakiem, ale fakt, że ujrzałam go w tej postaci, diametralnie wszystko zmienił.
Aż do tej chwili nie całkiem w to wierzyłam. Uwierzyłam dopiero, gdy spojrzałam w jasnobrązowe wilcze ślepia.
Marguerite leżała teraz obok Larry’ego. Obejmowała ramionami jego tors, nogami oplatała go w talii. Była prawie całkiem zasłonięta jego ciałem.
Za długo przyglądałam się Irvingowi. Nie mogłam strzelić do Marguerite, nie ryzykując życia Larry’ego. Yasmeen uklękła przy nich, jedną ręką schwyciła Larry’ego za włosy.
– Złamię mu kark.
– Nie skrzywdzisz go, Yasmeen – rzekł Jean-Claude. Stanął przy stoliku do kawy. Wilk przycupnął obok niego, powarkując z cicha. Wampir delikatnie pogłaskał go.
– Odwołaj swoje psy, Jean-Claude, albo on zginie.
Na podkreślenie swoich słów odchyliła głowę Larry’ego do tyłu, odsłaniając gardło. Opatrunek, położony na ranę po wampirzych kłach, został zdjęty. Marguerite polizała językiem naprężone, blade ciało.
Byłam święcie przekonana, że mogłam trafić Marguerite między oczy, gdy tak lizała szyję Larry’ego, ale Yasmeen na pewno zdążyłaby złamać mu kark. Wolałam nie ryzykować.
– Zrób coś, Jean-Claude – powiedziałam. – Jesteś Mistrzem Miasta. Powinna podporządkować się twoim rozkazom.
– Tak, Jean-Claude, zacznij mi rozkazywać.
– Co się tu dzieje, Jean-Claude? – spytałam.
– Chce mnie wypróbować.
– Dlaczego?
– Yasmeen chce zostać Mistrzynią Miasta. Ale nie jest na to dość silna.
– Byłam dostatecznie silna, abyście ty i twoje sługi nie usłyszeli krzyków tego nieszczęśnika. Richard wzywał twoje imię, a ty go nie usłyszałeś, bo na to nie pozwoliłam.
Richard stał tuż za Jean-Claudem. Z kącika jego ust ciekła krew. Szkarłatna strużka spływała też z niedużego zadrapania na prawym policzku.
– Próbowałem ją powstrzymać.
– Nie postarałeś się zbytnio – skwitował jego słowa Jean-Claude.
– Pokłócicie się później – ucięłam. – Póki co przypominam wam, że mamy poważny problem.
Yasmeen wybuchnęła śmiechem. Ten dźwięk przeszył mnie niczym dreszcz, miałam wrażenie, jakby ktoś wsypał mi za bluzkę garść robaków. Wzdrygnęłam się i właśnie w tej chwili postanowiłam, że najpierw poślę kulkę Yasmeen. Tym sposobem przekonamy się, czy mistrz wampirów faktycznie jest szybszy niż wystrzelony pocisk.
Zaśmiała się, puściła Larry’ego i wstała. Marguerite wciąż kleiła się do niego. Larry podniósł się na czworakach, Marguerite dosiadła go jak konia, opasując przy tym rękoma i nogami. Śmiała się, całując po szyi.
Kopnęłam ją w twarz, najsilniej jak potrafiłam. Zsunęła się z grzbietu Larry’ego i upadła oszołomiona na podłogę. Yasmeen postąpiła naprzód, a ja strzeliłam jej w pierś. Jean-Claude uderzył mnie w rękę i kula chybiła celu.
– Jest mi potrzebna żywa, Anito.
Odskoczyłam od niego jak oparzona.
– To wariatka.
– Ale mogę mu się przydać w starciu z innymi mistrzami – odparła Yasmeen.
– Zdradzi cię przy pierwszej lepszej okazji – stwierdziłam.
– Mimo to jest mi potrzebna.
– Skoro nie możesz zapanować nad Yasmeen, jak, u licha, wyobrażasz sobie, że zdołasz pokonać Alejandro?
– Nie wiem – padła odpowiedź. – Czy to właśnie chciałaś usłyszeć? Nie wiem.
Larry wciąż kulił się na podłodze.
– Możesz wstać? – Spojrzał na mnie. W jego oczach błyszczały zbierające się łzy. Zacisnął dłonie na jednym z krzeseł, próbując wstać i omal nie upadł. Złapałam go za rękę, wciąż trzymając w dłoni pistolet. – Chodź, Larry, wynosimy się stąd.
– Bardzo się cieszę – odparł niewiarygodnie zmęczonym, zdyszanym głosem, powstrzymując łzy.
Ruszyliśmy w stronę drzwi, podtrzymywałam go, a do tego przez cały czas trzymałam broń gotową do strzału.
– Idź z nimi, Richardzie. Dopilnuj, aby bezpiecznie dotarli do samochodu. I nie spraw mi już więcej zawodu. Mam nadzieję, że dziś zawiodłeś mnie po raz pierwszy i ostatni.
Zignorował tę pogróżkę. Ominąwszy Larry’ego i mnie, przytrzymał nam otwarte drzwi. Wyszliśmy, nie odwracając się plecami, zarówno do wampirów, jak i do wilkołaka.
Kiedy drzwi zamknęły się za nami, z ulgą wypuściłam powietrze. Nawet nie wiedziałam, że od jakiegoś czasu wstrzymywałam oddech.
– Dalej już pójdę sam – powiedział Larry. Puściłam jego rękę. Szedł, przytrzymując się ściany, ale poza tym wyglądał całkiem nieźle. Po policzku wolno spłynęła mu pierwsza łza. – Zabierz mnie stąd.
Schowałam pistolet. Teraz i tak na nic mi się już nie przyda. Oboje z Richardem udawaliśmy, że nie dostrzegamy łez Larry’ego. Płakał zupełnie bezgłośnie. Gdybym nie widziała jego twarzy, nie wiedziałabym nawet, że płacze.
Zastanawiałam się nad tym, co mam w tej sytuacji powiedzieć. Nic mi nie przychodziło do głowy. Cóż mogłam powiedzieć? Spotkał się oko w oko z potworami i śmiertelnie go przeraziły.
Mnie też przerażały. Zresztą nie tylko mnie. Potwory przerażały wszystkich. Teraz Larry także poznał, czym jest prawdziwy strach. Czegoś się dowiedział. Może to było warte bólu, jaki musiał w związku z tym wycierpieć. A może nie.
37
Ulica tonęła w łagodnym, złocistym blasku poranka. Powietrze było rześkie. Z powodu lekkiej mgły rzeki co prawda nie dało się stąd ujrzeć, ale czuło się ją. Powietrze było wilgotne, co czyniło każdy oddech świeższym.
Larry wyjął kluczyki od samochodu.
– Dasz radę prowadzić? – spytałam.
Pokiwał głową. Na jego twarzy widać było zaschnięte strużki łez. Nawet ich nie wytarł. Już nie płakał. Minę miał posępną i wyglądał jak zbuntowany nastolatek. Otworzył drzwiczki i wsiadł, przesuwając się po siedzeniu, aby odblokować te od strony pasażera.
Richard stanął obok. Podmuch chłodnego wiatru zwiał mu włosy na twarz. Przeczesał je palcami i odgarnął. Był to boleśnie znajomy gest. Phillip zawsze tak robił. Richard uśmiechnął się do mnie i… to nie był uśmiech Phillipa. Był pogodny i szczery. W tych brązowych oczach nic się nie skrywało. Krew w kąciku jego ust i na policzku zaczęła już krzepnąć.
– Wycofaj się, póki jeszcze możesz, Richardzie.
– Z czego mam się wycofać?
– Lada chwila wybuchnie wojna między nieumarłymi. Lepiej, żebyś nie znalazł się pomiędzy walczącymi stronami.
– Wątpię, aby Jean-Claude pozwolił mi się wycofać – stwierdził. Mówiąc to, nie uśmiechał się. Nie byłam pewna, czy wyglądał przystojniej, będąc uśmiechnięty, czy poważny.
– Ludziom nigdy nie wychodzi na zdrowie, gdy znajdą się pośród walczących potworów, Richardzie. Wycofaj się, póki jeszcze możesz.
– Ty jesteś człowiekiem.
Wzruszyłam ramionami.
– Są tacy, którzy by się z tobą nie zgodzili.
– Nie ja. – Wyciągnął rękę, aby mnie dotknąć. Nie cofnęłam się. Koniuszkami palców musnął mój policzek, były takie ciepłe i żywe.
– Zobaczymy się o piętnastej, o ile nie będziesz zbyt zmęczona.
Pokręciłam głową, a on odsunął dłoń od mojej twarzy.
– Za nic bym sobie tego nie odpuściła – odparłam.