Zmarszczył brwi, ale cofnął się. Wsunęłam lewą rękę pod odchylone ramię Blondasa. Jego przedramię napięło się, gdy go dotknęłam. Nie potrafię stwierdzić, czy był to naturalny odruch, czy też może chciał popisać się przede mną mięśniami. Tak czy siak zdołaliśmy zejść bezpiecznie po schodach, a osamotniony Uśmiechnięty osłaniał nasze tyły.
Lamia i Ronald czekali przy wielkim, czarnym lincolnie continentalu. Ronald przytrzymał dla lamii drzwiczki, po czym wślizgnął się za kierownicę.
Uśmiechnięty pognał, żeby mi otworzyć drzwiczki. Czemu się tego spodziewałam? Zwykle skarżę się na takie zachowanie, ale tu wszystko wydawało mi się aż nazbyt dziwne. Jeżeli najgorsze, co mogło mnie dziś spotkać, to przesadnie usłużni faceci, zachowujący się jak dżentelmeni sprzed lat, to jakoś to przeżyję.
Blondas usiadł na siedzeniu obok mnie, zmuszając, abym przesunęła się bardziej na środek. Uśmiechnięty zajął miejsce po mojej drugiej stronie. Poczułam się jak wsad do kanapki. W sumie jednak nie bardzo mnie to zdziwiło.
Lamia Melanie odwróciła się na fotelu i oparła podbródek na przedramieniu.
– Jeśli chcesz się po drodze zabawić, śmiało, nie krępuj się. Obaj są naprawdę cudowni.
Spojrzałam w jej oczy przepełnione radością. Wydawało się, że mówiła poważnie. Uśmiechnięty położył rękę na oparciu siedzenia, delikatnie muskając moje ramiona. Blondas usiłował wziąć mnie za rękę, ale mu się wyślizgnęłam. Poprzestał na położeniu ręki na moim kolanie. Z deszczu pod rynnę.
– Nie przepadam za publicznym seksem – rzuciłam. I zdjęłam rękę Blondasa z mego kolana. Uśmiechnięty objął mnie czule. Przesunęłam się na siedzeniu, aby uwolnić się od nich obu. – Każ im przestać – powiedziałam.
– Chłopaki, ona nie jest zainteresowana.
Obaj mężczyźni natychmiast odsunęli się ode mnie najdalej jak to możliwe. Co prawda wciąż lekko dotykali moich nóg swoimi, ale to akurat mi nie przeszkadzało.
– Dziękuję – rzekłam.
– Gdybyś po drodze jednak zmieniła zdanie, po prostu powiedz. Oni uwielbiają, gdy się im rozkazuje, prawda, chłopcy?
Obaj przytaknęli, uśmiechając się od ucha do ucha. Tworzyliśmy doprawdy radosną, szczęśliwą gromadkę, nieprawdaż?
– Wątpię, abym zmieniła zdanie.
Lamia wzruszyła ramionami.
– Jak sobie życzysz, Anito, ale chłopcy będą naprawdę rozczarowani, jeśli nie dasz im choćby całusa na pożegnanie.
Robiło się coraz dziwniej. Co tu jest grane, u licha?
– Nigdy się nie całuję na pierwszej randce.
Wybuchnęła śmiechem.
– To mi się podoba. Naprawdę. No nie, chłopcy? – Wszyscy trzej mężczyźni zgodnie przytaknęli.
Miałam wrażenie, że gdybym im kazała, okazałoby się, że umieją także służyć i podawać łapę. I szczekać na zawołanie. Rany, zabijcie mnie, bo dłużej nie wytrzymam.
39
Jechaliśmy na południe drogą numer 270. Po obu stronach ciągnęły się głębokie, porośnięte trawą rowy, przy których rosły drzewa. Na wzgórzach stały identyczne domki, okolone jednakowymi płotami oddzielającymi niemal takie same podwórza. Na wielu z nich rosły wysokie drzewa. To była główną szosa biegnąca przez St. Louis, ale prawie zawsze czuło się tu orzeźwiający powiew natury, zieleni i otwartej przestrzeni, wszechobecnej przyrody, z którą człowiek do końca nie poradzi sobie nigdy.
Skręciliśmy w 70. Zachodnią, wiodącą w stronę St. Charles. Podstawę krajobrazu stanowiły tu rozległe, płaskie pola. Łany kukurydzy, wysokie i złociste, zapowiadały rychłe zbiory. Za jednym z pól wznosił się nowoczesny, przeszklony budynek z reklamą fortepianów i salą do gry w golfa. Przed mostem Blanchette minęliśmy jeszcze jeden supermarket i punkt sprzedaży używanych samochodów. Po lewej stronie drogi ciągnęły się głębokie rowy melioracyjne. Coraz bardziej wkraczała w te rejony nowoczesność, z ogromnymi budynkami ze stali i szkła. Tuż przy szosie stał hotel Omni z nieodłączną w jego krajobrazie fontanną.
Granicę lewego pobocza drogi wyznaczał zagajnik, zbyt często podmywany przez wodę, aby go wykarczowano i postawiono w tym miejscu nowoczesne budynki, sięgający aż do brzegów Missouri. Drzewa rosły także na drugim brzegu rzeki. Po przejechaniu przez most znaleźliśmy się w St. Charles.
St. Charles nie było nękane przez powodzie, toteż roiło się tam od apartamentowców, supermarketów, centrów handlowych, kin, teatrów i drogerii. Krajobraz niknął za planszami billboardów reklamowych i fasadami potężnych budynków. Aż trudno było pojąć, że tylko przejechało się przez rzekę, a w tym miejscu rósł kiedyś las. Uroki przyrody zostały zastąpione przez industrialną szpetotę.
Gdy tak siedziałam w samochodzie, mając w uszach odgłos opon auta, przetaczających się po asfalcie i cichy szept rozmów dochodzących z przodu, uświadomiłam sobie nagle, że jestem piekielnie zmęczona. Nawet ściśnięta jak sardynka między dwoma facetami byłam gotowa odrobinę się zdrzemnąć. Ziewnęłam.
– Daleko jeszcze? – spytałam.
Lamia obróciła się na fotelu.
– Znudzona?
– Nie miałam okazji się przespać. Chciałabym wiedzieć, ile jeszcze potrwa, zanim dojedziemy na miejsce.
– Przepraszam, że sprawiłam ci tyle kłopotów – odparła. – To już niedaleko, prawda, Ronaldzie?
Pokiwał głową. Odkąd go poznałam, nie odezwał się ani słowem. Czy on w ogóle umiał mówić?
– A dokąd my właściwie jedziemy? – Najwyraźniej nie mieli ochoty odpowiedzieć na to pytanie, ale gdybym sformułowała je inaczej… kto wie?
– Jakieś trzy kwadranse drogi za St. Peters.
– W pobliżu Wentzville? – spytałam.
Skinęła głową.
To godzina w jedną stronę i jeszcze ze dwie z powrotem. Czyli że dotrę do domu nie wcześniej jak o trzynastej. Dwie godziny snu. Pięknie.
Zostawiliśmy St. Charles w tyle i znów znaleźliśmy się na otwartym terenie, po obu stronach szosy rozciągały się pola otoczone ogrodzeniem z drutu kolczastego. Na niskich, łagodnych wzgórzach pasły się krowy. Jedyną oznaką cywilizacji była znajdująca się przy szosie stacja benzynowa. Z dala od drogi stał ogromny dom z sięgającym aż po skraj szosy, starannie utrzymanym trawiastym poletkiem. Po rozległej połaci trawy przechadzały się konie. Spodziewałam się, że zatrzymamy się przy którejś z takich rezydencji, ale mijaliśmy je jedna po drugiej.
Wreszcie skręciliśmy w wąską uliczkę, przy której tablica z nazwą była tak pogięta i zardzewiała, że nie zdołałam odczytać napisu. Droga była wąska i nie wyasfaltowana. Po obu stronach ciągnęły się rowy. Trawa i chwasty były tu tak wysokie i rozrosły się na tyle, że z miejsca poczułam się jak na wsi. Opodal dostrzec można było pole z suchą, żółtą, oczekującą na zbiór fasolą. Spomiędzy gęstwiny chwastów raz po raz wyłaniały się żwirowe podjazdy ze stojącymi przy nich skrzynkami pocztowymi, świadczącymi, że gdzieś tam znajdowały się domy. Że mieszkali tam jacyś ludzie. Większość domów tonęła wśród drzew i była prawie niewidoczna. Nad drogą krążyły jaskółki.
Wjechaliśmy na żwirowy trakt. Grudki żwiru chrzęściły i wypryskiwały spod opon samochodu. Teraz po obu stronach drogi ciągnęły się porośnięte przez las wzgórza. Tu i ówdzie można jeszcze było dostrzec domy, ale było ich coraz mniej i stały w coraz większych odstępach jeden od drugiego. Dokąd my właściwie jechaliśmy?
Żwirowy trakt się skończył i wjechaliśmy na pylistą leśną drogę upstrzoną tu i tam przez czerwonawe kamienie. Koła samochodu zapadały się w głębokich koleinach. Auto trzęsło się i dygotało, sunąc wzdłuż tej drogi. To był ich samochód. Jeśli chcieli go rozwalić, prowadząc go po leśnych bezdrożach, to ich sprawa. Nie zamierzałam się w to mieszać.