Lamia poruszała się w wodzie znacznie szybciej. Ciepły wiatr owionął moją twarz, w porównaniu z lodowatą wodą wydał mi się gorący.
Nie wiem, co mnie skłoniło, abym się odwróciła, nazwijcie to przeczuciem. W powietrzu płynęły w moją stronę dwie plamy czerni. Gdyby czerń mogła płonąć, przyrównałabym tę do bliźniaczych ogników, czarnych płomyków zbliżających się do mnie w podmuchach ciepłego, wonnego wiatru.
W oddali przede mną zamajaczyła kamienna ściana. Strumień przepływał właśnie pod nią. Przytrzymałam się ściany i stwierdziłam, że pomiędzy taflą wody a sklepieniem tunelu pozostawało jakieś dwa i pół centymetra wolnej przestrzeni. Wyglądało na to, że byłam na najlepszej drodze do utonięcia. Zaczęłam brnąć przez wodę i oświetlać tunel światłem latarki. Jest. Wąska skalna półka prowadząca, miejmy nadzieję, do innego, suchego tunelu.
Wspięłam się na półkę, ale podmuch wiatru uderzył mnie niczym ciepła ręka. Towarzyszyło temu wrażenie spokoju i bezpieczeństwa, dodajmy, wrażenie z gruntu fałszywe. Odwróciłam się, a czarne płomyki zawisły nade mną jak demoniczne świetliki.
– Anito, przyjmij to.
– Idź do diabła! – Przywarłam plecami do ściany, otoczona ciepłym, tropikalnym wiatrem. – Błagam, nie rób mi tego – wyszeptałam.
Płomyki opadały coraz niżej. Zamachnęłam się na nie rękami. Przeniknęły przez moje dłonie jak zjawy. Zapach kwiatów był coraz bardziej słodki, duszący. Płomyki wniknęły do moich oczu i przez chwilę ujrzałam świat przez pryzmat barwnych ogni i czerni będącej swego rodzaju światłem. A potem nic. Odzyskałam wzrok. Ciepła bryza z wolna ustała. Zapach kwiatów spowijał mnie jak aromat drogich perfum.
Usłyszałam dźwięk czegoś dużego, poruszającego się w mroku. Powoli uniosłam latarkę i w jej świetle ujrzałam śniade oblicze rodem z najgorszego koszmaru. Proste czarne włosy były obcięte krótko, podkreślając pociągłe oblicze. Złote oczy o źrenicach jak szparki spoglądały na mnie, nie mrugając powiekami, nieruchome. Szczupła górna połowa ciała podciągała w moją stronę dolną, bezwładną część. Od pasa w dół jego skóra była przezroczysta. Wciąż widać było nogi i genitalia, ale połączyły się one na kształt topornego wężowego ogona. Skąd się biorą młode lamie, gdy w okolicy nie ma akurat ani jednego samca? Spojrzałam na to, co było kiedyś istotą ludzką i krzyknęłam przeraźliwie.
Otworzył usta i ujrzałam wysuwające się kły. Zasyczał i ślina pociekła mu po brodzie. W tych gadzich ślepiach nie pozostało już ani odrobiny człowieczeństwa. Lamia była bardziej ludzka niż on, ale gdybym zmieniła się w węża, może ja także straciłabym zmysły. Może szaleństwo było w tym przypadku błogosławieństwem.
Wyjęłam pistolet i strzeliłam mu z przyłożenia w usta. Odrzuciło go w tył. Zawył przeciągle, ale nie zaczął krwawic. I nie umarł. Cholera.
Z oddali dobiegło głośne wołanie, którego echo przetoczyło się w naszą stronę.
– Raju! – Lamia nawoływała swego partnera, a może próbowała go ostrzec.
– Anito, nie rób mu nic złego. – To był Alejandro. Przynajmniej musiał zawołać. Nie mógł już przemawiać do mnie w myślach.
Stwór zaczął pełznąć w moim kierunku, rozdziawiając paszczę i obnażając kły.
– Powiedz mu, żeby to on mnie nie skrzywdził! – odkrzyknęłam.
Browning wrócił do kabury, a zresztą i tak nie miałam już naboi. Czekałam z latarką w jednej i nożem w drugiej ręce. Jeżeli zdołają powstrzymać go na czas, to świetnie. Szczerze wątpiłam w moc srebrnych noży, skoro srebrna kula nie wyrządziła mu żadnej szkody, ale tak czy owak nie zamierzałam poddać się bez walki.
Dłonie miał całe we krwi od czołgania się po kamieniach. Nigdy nie przypuszczałam, że zobaczę coś, co było gorsze od przemiany w wampira, a jednak miałam to przed sobą i, co gorsza, to pełzło w moją stronę. Znajdował się między mną a suchym tunelem, ale poruszał się przeraźliwie wolno. Przylgnęłam plecami do ściany i wstałam.
Przyspieszył i bez wątpienia usiłował mnie dopaść. Minęłam go, ale chwycił mnie za kostkę i silnym szarpnięciem przewrócił na ziemię. Złapał mnie za nogi i zaczął przyciągać ku sobie. Usiadłam i wbiłam nóż w jego ramię. Wrzasnął, krew spłynęła mu po ręce. Ostrze ugrzęzło w kości, a potwór wytrącił mi nóż z ręki. W chwilę potem dźwignął się w górę i zaatakował, zatapiając kły w mojej łydce. Krzyknęłam i wyciągnęłam drugi nóż. Stwór uniósł głowę, krew ciekła mu strużkami po twarzy, z kłów spływały gęste, żółte krople. Wbiłam nóż w żółte ślepie monstrum. Ryknął potwornie, a echo tego wrzasku zupełniej mnie ogłuszyło. Po chwili padł na wznak, dolną częścią ciała targnęły skurcze, palce zacisnęły się w szpony. Przetoczyłam się wraz z nim, wbijając nóż z całej siły, najgłębiej jak się dało. Poczułam, że czubek ostrza zgrzytnął o kości czaszki. Wciąż się miotał i walczył, ale nie ulegało wątpliwości, że go zraniłam. Pozostawiłam nóż w oczodole, ale wyrwałam ten, który tkwił w ramieniu.
– Raju, nie!
Oświetliłam latarką lamię. Jej górna, biała część ciała lśniła w świetle, jakby była wilgotna. Obok niej stał Alejandro. Wyglądało na to, że już całkiem ozdrowiał. Nigdy dotąd nie widziałam wampira, który tak szybko odzyskiwał siły.
– Zapłacisz życiem za to, że ich zabiłaś – wysyczała lamia.
– Nie, dziewczyna jest moja.
– Zabiła mi partnera. Musi umrzeć!
– Dzisiejszej nocy obdarzę ją trzecim znakiem. Będzie moją służebnicą. To wystarczająca zemsta.
– Nie – krzyknęła.
Czekałam, aż zadziała trucizna, ale jak dotąd ugryzienie tylko trochę bolało, nie czułam silnego pieczenia ani niczego niezwykłego. Spojrzałam na suchy tunel, ale wiedziałam, że i tak ruszyliby za mną w pościg, a ja nie mogłam ich zabić, nie dziś, nie taką bronią. Będą inne okazje.
Ześlizgnęłam się z powrotem do strumienia. Pomiędzy sklepieniem a taflą wody wciąż pozostawało dwa i pół centymetra wolnej przestrzeni. Ryzykowałam utonięcie, ale gdybym została, miałam w perspektywie zabicie przez lamię lub zniewolenie przez wampira. Nic tylko wybierać.
Wślizgnęłam się do tunelu, przytykając usta do wilgotnego sklepienia. Mogłam oddychać. Może jednak jeszcze trochę pożyję. Cuda się zdarzają. W tunelu pojawiły się drobne fale. Jedna z nich przetoczyła się po mojej twarzy i zachłysnęłam się wodą. Powoli, ostrożnie brnęłam naprzód. To moje ruchy wywoływały te fale. Byłam na najlepszej drodze do popełnienia samobójstwa przez utopienie. Znieruchomiałam, aż woda się uspokoiła, po czym po serii szybkich oddechów, aby powiększyć pojemność płuc i zaczerpnąć możliwie jak najwięcej powietrza, wzięłam jeden głęboki. Zanurzyłam się w wodzie i zaczęłam pracować nogami. Było za wąsko na pływanie żabką. Czułam ucisk w klatce piersiowej i w gardle. Brakowało mi powietrza. Wynurzyłam się i pocałowałam skałę. Nie było tu prawie wcale wolnej przestrzeni. Woda wlała mi się do nosa i zakasłałam. Łyknęłam tylko jeszcze więcej wody. Przywarłam twarzą do sklepienia, najlepiej jak tylko mogłam, zaczerpnęłam kilka szybkich, płytkich oddechów i znów zeszłam pod wodę, pracując nogami z wszystkich sił. Jeżeli tunel był w dalszej części całkowicie zalany, umrę. Wiedziałam, że nie zdołam go przepłynąć na tych resztkach powietrza, które miałam jeszcze w płucach. A jeśli tunel był za długi? Jeśli był całkowicie zalany? Ogarnęła mnie panika i zaczęłam płynąc jeszcze szybciej, gorączkowo oświetlając latarką ściany i bezgłośnie odmawiając w myślach zdrowaśki. Proszę cię, Boże, błagam, nie pozwól, abym tu umarła.