Выбрать главу

Pokręciłam głową.

– Później ci wytłumaczę.

– Wejdź do mego kręgu, Anito, a wyjaśnię wszystko równocześnie wam obojgu i widzom.

– Coś ty narobił?

– Wybrałem najlepsze rozwiązanie, aby ocalić parę żywotów, ma petite, ale ktoś będzie dziś musiał zginąć. To stanie się w kręgu i zmierzą się w nim wyłącznie żołnierze obu zwaśnionych stron. Tego wieczoru nie zginie żadna niewinna osoba, niezależnie od tego, kto zwycięży. Daliśmy słowo. Obaj.

– Zamierzasz walczyć na arenie, zrobić z tego widowisko?

– To było najlepsze rozwiązanie, jakie mogłem wybrać w tak krótkim czasie. Gdybyś ostrzegła mnie wcześniej, może wymyśliłbym coś innego.

Zignorowałam to. Poza tym miałam już wyrzuty sumienia. Zdjęłam bluzę i przewiesiłam przez barierkę. Na widok pistoletu parę osób siedzących najbliżej wyraźnie westchnęło.

– Walka odbędzie się na arenie.

– Przed publicznością? – spytał Edward.

– Tak.

– Nic z tego nie kumam – rzucił Larry.

– Chcę, żebyś tu został, Larry.

– Mowy nie ma.

Powoli nabrałam i wypuściłam powietrze.

– Larry, nie masz broni. Nie umiesz strzelać. Nie znasz się na broni. Dopóki nie przejdziesz stosownego treningu, będziesz tylko mięsem armatnim. Zostań tu. – Pokręcił głową. Dotknęłam jego ramienia. – Proszę, Larry.

Może dlatego, że poprosiłam, a może za sprawą czegoś w moim spojrzeniu, to nieistotne, ale przytaknął bezgłośnie. Trochę mi ulżyło. Cokolwiek się dziś stanie, Larry nie umrze z mojej winy. Nie wciągnę go w cały ten bajzel. I tak dość już narozrabiałam. Nie chcę mieć go na sumieniu.

Przegramoliłam się przez barierkę i zeskoczyłam na arenę. Edward pospieszył za mną, zamiatając czarną peleryną. Obejrzałam się przez ramię. Tylko raz. Larry stał, zaciskając dłonie na barierce. Wyglądał dość smętnie, gdy tak tam stał samotnie, ale przynajmniej był bezpieczny. Tylko to się liczyło.

Dotknęłam opalizującej zasłony, to jednak były światła. Z bliska materiał wydawał się biały. Uniosłam brzeg zasłony i weszłam do środka. Edward był tuż za mną.

Pośrodku kręgu stało wielopoziomowe podium z olbrzymim tronem. Rashida ze Stephenem zajęli miejsce u jego podnóża. Rozpoznałam włosy Richarda i jego nagi tors, zanim jeszcze zdjął z twarzy maskę. Była biała, z niebieską gwiazdą na policzku. Miał na sobie błyszczące niebieskie spodnie oraz dobrane stylowo kamizelkę i buty.

Wszyscy byli w kostiumach, oprócz mnie.

– Miałem nadzieję, że nie zdążysz na czas – rzekł Richard.

– Co ty powiesz, miałabym stracić taką ekstra halloweenową imprezę?

– Kto jest z tobą? – spytał Stephen.

– Śmierć – odparłam.

Edward ukłonił się.

– Coś takiego, sprowadziłaś Śmierć na nasz bal, ma petite.

Spojrzałam na szczyt podwyższenia. Jean-Claude stał przed tronem. Miał na sobie to, co dotąd tylko sugerowały jego koszule, ale ten strój wyglądał na autentyczny. Był to strój prawdziwego francuskiego dworzanina. Surdut był czarny, zdobiony złotą i srebrną nicią. Przez ramię miał przerzuconą krótką pelerynkę. Spodnie były rozszerzane i wetknięte w sięgające do łydek cholewki butów. Skraj cholewek przesłaniały delikatne koronki. Na szyi nosił szeroką, białą kryzę. Koronki zdobiły też mankiety jego surduta. Całości stroju dopełniał szeroki kapelusz z obwisłym rondem, ozdobiony czarno-białymi piórami.

Tłum w kostiumach rozstąpił się przede mną, odsłaniając schody wiodące aż do tronu. Nie chciałam wejść na górę. Spoza zasłon dobiegły jakieś odgłosy. Przesuwano coś ciężkiego. Ustawiano kolejne dekoracje.

Spojrzałam na Edwarda. Lustrował tłum, nie przeoczając niczego. Wypatrywał ofiar czy znajomych twarzy?

Wszyscy byli w kostiumach, ale tylko nieliczni nosili maski. Yasmeen i Marguerite stały w połowie schodów. Yasmeen miała na sobie szkarłatne sari z woalką i mnóstwem cekinów. Jej śniada twarz wyglądała naturalnie w czerwonych jedwabiach. Marguerite nosiła długą suknię z bufiastymi rękawami i szerokim koronkowym kołnierzykiem. Suknia była z jakiegoś ciemnoniebieskiego materiału, prosta, bez żadnych ozdób. Jej jasne kręcone włosy upięto na czubku głowy w misterny kok. Ona również, podobnie jak Jean-Claude, zdawała się nie tyle nosić kostium, co raczej strój z dawnej epoki.

Podeszłam do nich, wspinając się po schodach. Yasmeen opuściła na moment woalkę, odsłaniając pamiątkę po mnie, bliznę w kształcie krzyża.

– Tej nocy ktoś ci za to odpłaci.

– Ale nie ty sama? – zapytałam.

– Jeszcze nie.

– Nie obchodzi cię, kto zwycięży, prawda?

Uśmiechnęła się.

– Rzecz jasna, jestem lojalna wobec Jean-Claude’a.

– Akurat.

– Równie lojalna jak ty, ma petite – wycedziła ze złością.

Pozostawiłam ją pławiącą się w złośliwościach. Cóż, nie mogłam nikomu zarzucać nielojalności, skoro sama miałam to i owo na sumieniu.

U stóp Jean-Claude’a siedziały dwa wilki. Gapiły się na mnie dziwnie jasnymi ślepiami. W ich wzroku nie było nic ludzkiego. To były prawdziwe wilki. Skąd się tu wzięły?

Stanęłam dwa stopnie od szczytu podium i obłaskawionych wilków. Oblicze Jean-Claude’a było nieodgadnione, puste i doskonałe.

– Wyglądasz jak statysta z Trzech muszkieterów – stwierdziłam.

– Strzał w dziesiątkę, ma petite.

– Czy to z tamtego stulecia się wywodzisz? – Uśmiechnął się, to mogło oznaczać wszystko albo nic. – Co się tu dziś stanie, Jean-Claude?

– Podejdź, stań przy mnie, gdzie twoje miejsce jako mojej ludzkiej służebnicy. – Wyciągnął do mnie białą rękę.

Zignorowałam jego dłoń i weszłam na podest. Mówił w mojej głowie. Nie zamierzałam się z nim kłócić. To było głupie. I niczego nie zmieniało. Jeden z wilków zawarczał gardłowo. Przystanęłam na chwilę.

– Nie skrzywdzą cię. To moje zwierzęta. Moi pupile. – Jak ja, pomyślałam. Jean-Claude wyciągnął rękę w stronę wilka. Zwierzę skuliło się i polizało jego dłoń. Ostrożnie je ominęłam. Wilk zignorował mnie, skupiając całą uwagę na Jean-Claudzie. Żałował, że na mnie zawarczał. Był gotów na wszystko, aby tylko zostało mu to wybaczone. Korzył się jak pies. Stanęłam po jego prawicy, tuż za wilkiem. – Wybrałem dla ciebie wspaniały kostium.

– Gdyby miał pasować do twojego, nie założyłabym

Zaśmiał się z cicha. Poczułam ten dźwięk aż w żołądku.

– Zostań przy tronie z wilkami, podczas gdy ja wygłoszę krótką przemowę.

– Naprawdę mamy walczyć przed publicznością?

Wstał.

– Oczywiście. To Cyrk Potępieńców, a dziś jest Halloween. Damy im widowisko, jakiego nigdy dotąd nie widzieli.

– To szaleństwo.

– Być może, ale dzięki temu Oliver nie zawali nam tego budynku na głowy.

– Mógłby tego dokonać?

– Powiedziałbym, że o wiele więcej, ma petite, gdybyśmy nie uzgodnili, że ograniczymy wykorzystanie naszych mocy.

– Czy ty mógłbyś zburzyć ten budynek?

Uśmiechnął się i po raz pierwszy odparł szczerze:

– Nie, ale Oliver o tym nie wie. – Mimowolnie się uśmiechnęłam. Jean-Claude rozsiadł się na tronie, przełożył leniwie jedną nogę przez podłokietniki. Opuścił kapelusz tak nisko, że spod ronda mogłam dostrzec tylko jego usta. – W dalszym ciągu nie mogę uwierzyć, że mnie zdradziłaś, Anito.

– Nie dałeś mi wyboru.

– Taa. – Wyszeptał: – Czas na widowisko, Anito.

Nieoczekiwanie zgasły światła. Wśród publiczności rozległy się głośne krzyki. Zasłony zostały usunięte. Nagle znalazłam się na skraju kręgu światła rzucanego przez reflektor. Światło rozbłysło pośród mroku niczym gwiazda.