Выбрать главу

Miał swoje sposoby. Mógłby, gdyby chciał, zatopić Strefę E wodą z akweduktu. Zrobił to już raz, przypadkowo, i miasto przez cały prawie dzień uprzątało skutki. Przypomniał sobie, jak w czasie tej powodzi Strefa E została odizolowana, odgrodzona, żeby woda nie rozlewała się dalej. Ci ludzie, gdyby nie utonęli w pierwszym napływie, z pewnością w panice po omacku zapędziliby się w jakieś pułapki. Mógł też zastosować inne sztuczki, aby nie dopuścić ich w głąb miasta.

A przecież nie zrobił nic. Wiedział, że powodem jego bezwładu jest w gruncie rzeczy pragnienie wyrwania się z tego wieloletniego odosobnienia. Chociaż tak bardzo tych ludzi nienawidził, chociaż tak bardzo ich się lękał, chociaż taką zgrozą przejmowało go wtargnięcie w jego zacisze, jednak pozwalał im torować sobie drogę. Spotkanie było już nieuniknione. Wiedzą, gdzie on jest. (Ale czy wiedzą, kim jest?) A więc znajdą go ku swemu i ku jego żalowi. I wtedy się okaże, czy w czasie tego długiego wygnania został oczyszczony ze swojej przypadłości i znów może przebywać wśród ludzi. Tylko że odpowiedź na to znał z góry.

Spędził wśród Hydranów kilka miesięcy: a potem pojmując, że nie może dokonać niczego, wsiadł do swojej kapsuły i poleciał tam, gdzie napotkał swój orbitujący statek. Jeżeli Hydranowie mają jakąś mitologię, on chyba wzbogacił ją swoją postacią.

Na statku poddał się operacjom, które miały go zwrócić Ziemi. Gdy zawiadomił mózg statku o swojej obecności, nagle zobaczył w wypolerowanej metalowej tablicy rozdzielczej swoje odbicie i to go nieco przeraziło. Hydranowie nie używali luster. Zauważył na swojej twarzy nowe głębokie bruzdy, które go nie trapiły, ale własne dziwnie obce oczy przecież musiały go zaniepokoić. Mięśnie są napięte, pomyślał. Skończył programować swój powrót, wszedł do komory leczniczej, gdzie zamówił kroplę dp-czterdzieści w swój system nerwowy oraz gorącą kąpiel i staranny masaż. Gdy wyszedł stamtąd, oczy nadal miał dziwne: i poza tym dostał tiku nerwowego. Pozbył się tiku dosyć łatwo, ale oczy pozostały takie same.

Właściwie są bez wyrazu, powtarzał sobie. To wrażenie sprawiają powieki. Moje powieki napięte wskutek tego, że tak długo musiałem oddychać zamknięty w kombinezonie. To przejdzie. Mam za sobą kilka trudnych miesięcy, ale teraz to przejdzie.

Statek łykał energię z najbliższej wyznaczonej w tym celu gwiazdy. Wirniki kręciły się wraz z toporami napędu podprzestrzennego i Muller w swym plastykowo-metalowym kontenerze został ze świata Hydri wyrzucony na jedną z najkrótszych tras. Ale pomimo napędu podprzestrzennego pewien czas absolutny musi upłynąć, gdy statek kosmiczny jak ściegiem przeszywa kontinuum. Muller czytał, spał, słuchał muzyki i nastawiał kobieton, jeżeli ta potrzeba w nim narastała. Mówił sobie, że już jego twarz nie jest zastygła, ale po powrocie na Ziemię chyba przyda mu się lekkie przeobrażenie. Ta wycieczka spowodowała, że postarzał się o kilka lat.

Nie miał nic do roboty. Statek wyleciał z podprzestrzeni w odległości stu tysięcy kilometrów od Ziemi i kolorowe światełka zaczęły błyskać na tablicy łączności. Najbliższa stacja ruchu kosmicznego sygnalizowała, żeby podał swoje położenie. Polecił mózgowi statku udzielić odpowiedzi.

— Niech pan wyrówna szybkość, panie Muller, to przyślemy panu pilota, który doprowadzi pana na Ziemię — powiedział kontroler ruchu.

I tym również zajął się mózg statku. Oczom Mullera ukazała się miedziana kula stacji ruchu kosmicznego. Dosyć długo unosiła się przed nim, ale stopniowo statek ją dogonił.

— Mamy dla pana wiadomość retransmitowaną z Ziemi — oznajmił kontroler. — Mówi Charles Boardman.

— Proszę — rzekł Muller.

Ekran wypełniła twarz Boardmana. Twarz różowa, świeżo ogolona, kwitnąca zdrowiem, wypoczęta. Boardman uśmiechnął się i wyciągnął rękę.

— Dick — powiedział. — Boże, to wspaniale, że cię widzę!

Muller włączył kontakt dotykowy i poprzez ekran uścisnął przegub tej ręki.

— Witaj, Charles. Jedna szansa na sześćdziesiąt pięć, prawda? No, ale wróciłem.

— Czy mam powiedzieć Marcie?

— Marcie — Muller zastanowił się. — Aha, ta błekitnowłosa dziewczyna… biodra obrotowe i ostre pięty. — Tak. Powiedz jej. Byłoby miło przywitać się z nią zaraz po wylądowaniu. Kobietony wcale nie są takie szałowe.

Boardman parsknął śmiechem, jakby usłyszał świetny dowcip. Potem zmienił raptownie tonację i zapytał:

— Dobrze poszło?

— Marnie.

— Ale nawiązałeś łączność?

— Trafiłem do Hydranów, owszem. Nie zabili mnie.

— Odnosili się wrogo?

— Nie zabili mnie.

— Tak, ale…

— Przecież ja żyję, Charles. — Muller poczuł, że znowu ma ten tik nerwowy. — Nie nauczyłem się ich języka. Nie wiem, czy mnie zaakceptowali. Wydawali się raczej zainteresowani. Przyglądali mi się uważnie przez długi czas. Nie powiedzieli ani słowa.

— To może telepaci?

— Nie wiem, Charles.

Boardman milczał przez chwilę.

— Co oni ci zrobili, Dick?

— Nic.

— Nie sądzę.

— Jestem po prostu zmęczony podróżą — rzekł Muller. — Ale w dobrej formie, tyle że trochę przedenerwowany. Chcę oddychać prawdziwym powietrzem, pić prawdziwe piwo, jeść prawdziwe mięso i przyjemnie by mi było mieć towarzystwo w łóżku, wtedy poczuję się wspaniale. I później może zaproponuję jakieś sposoby nawiązania stosunków z Hydranami.

— To przyspieszenie odbija się na twoim radiu, Dick.

— Co?

— Słychać cię za głośno — wyjaśnił Boardman.

— Wina stacji retransmisyjnej. Do licha, Charles. Cóż ma z tym wspólnego przyspieszenie?

— Mnie nie pytaj — powiedział Boardman. — Ja tylko próbuję się dowiedzieć, dlaczego tak wrzeszczysz do mnie.

— Nie wrzeszczę — wrzasnął Muller.

Wkrótce po tej rozmowie z Boardmanem dostał wiadomość ze stacji ruchu kosmicznego, że pilot już czeka gotów wejść na pokład jego statku. Otworzył klapę i wpuścił tego człowieka. Pilot był młody, włosy miał bardzo jasne, nos orli i bladą cerę. Zdejmując hełm powiedział:

— Nazywam się Les Christiansen, panie Muller, i chcę, żeby pan wiedział, że to zaszczyt i przywilej dla mnie pilotować pierwszego człowieka, który odwiedził nieznaną rasę istot. Mam nadzieję, że nie naruszę przepisów dotyczących tajemnicy służbowej, jeżeli powiem, że pragnąłbym choć trochę o tym usłyszeć, kiedy będziemy się opuszczali. Bo to jest wielki moment w historii i właśnie ja pierwszy spotykam pana osobiście, kiedy pan stamtąd wraca. Jeżeli nie poczyta mi pan tego za natręctwo, byłbym wdzięczny, gdyby mi pan opowiedział bodaj niektóre z tych… doniosłych wydarzeń… z pańskiego… pańskiego…

— Chyba coś niecoś mogę panu opowiedzieć — rzekł Muller uprzejmie. — Przede wszystkim, czy pan widział sześcian z Hydranami? Wiem, że to miało być pokazywane, więc…

— Pan pozwoli, że na chwileczkę tu usiądę, panie Muller?

— Proszę bardzo. Widział ich pan… te wysokie chude stworzenia o ramionach…

— Czuję się bardzo nieswojo — powiedział Christiansen. — Pojęcia nie mam, co mi jest. — Twarz mu płonęła karmazynowo i kropelki potu lśniły na czole. — Chyba się rozchoruję. Ja… wie pan, tak być nie powinno.

Opadł w kolebkę z piany i skulił się, dygocząc, zakrywając głowę rękami. Muller, który jeszcze po długim milczeniu w czasie swojej misji z trudem dobywał z siebie głos, wahał się bezradnie. Ostatecznie wyciągnął rękę i ujął pilota za łokieć, żeby poprowadzić go do komory leczniczej. Christiansen szarpnął się, jak gdyby został dotknięty rozpalonym żelazem. Stracił przy tym równowagę i klapnął na podłogę kabiny. Dźwignął się. Na czworakach zaczął się odsuwać, jak tylko mógł najdalej od Mullera. Zduszonym głosem zapytał: