— Przepraszam, sir.
Było to ulubione wyrażenie żandarma, jak się zdawało. Udało im się jednak dotrzeć do plaży w bazie Patricka, zanim Kayman się porzygał, wróciwszy zaś na ląd kierowca zwolnił do rozsądnej prędkości.
Kayman wygramolił się i stał pośród parnej, upojnej nocy do momentu, aż uprzedzeni przez radio o jego przybyciu dwaj inni żandarmi zasalutowali i odprowadzili go do otynkowanego na biało budynku. Nie upłynęło dziesięć minut, jak został rozebrany do naga i obszukany, co mu uświadomiło, jak rzeczywiście wysoko zawędrował.
Samolot prezydencki wylądował w bazie Patricka o godzinie 04.00. Z nogami okrytymi pledem Kayman drzemał na leżaku; obudzono go uprzejmym potrząsaniem i doprowadzono do schodków wejściowych, przy których obsługa cysterny uzupełniała już do pełna zbiorniki w skrzydłach wśród dziwnie niesamowitej ciszy. Bez żadnych rozmów, bez trzaskania mosiężnymi końcówkami węży o aluminiowe kapsle wlewów, jedynie przy akompaniamencie mruczenia pomp cysterny. Ktoś bardzo ważny zażywał snu. Kayman z całego serca żałował, że to nie on. Doprowadzono go na fotel z odchylanym oparciem, zapięto pasami i zostawiono; zanim jeszcze stewardesa z Korpusu Kobiecego opuściła go, samolot zaczął kołować na pas startowy. Kayman usiłował przysnąć, lecz nie zdążyli nawet wspiąć się na wysokość przelotu, jak przyszedł kamerdyner prezydenta i oznajmił:
— Prezydent pana oczekuje.
W pozycji siedzącej, świeżo wygolony wokół swej koziej bródki, prezydent Deshatine wyglądał jak portret własny Gilberta Stuarta. Spoczywał niedbale w skórzanym fotelu, roztargnionymi oczami wyglądając przez okno prezydenckiego odrzutowca i jednocześnie słuchając jakiejś taśmy przez słuchawki. Kawa parowała z filiżanki przy jego łokciu, druga pusta filiżanka stała przy srebrnym dzbanku. Obok tej filiżanki leżało podłużne puzderko z czerwonej skóry, na której wytłoczony był srebrny krzyż. Dash nie kazał mu czekać. Obejrzał się, uśmiechnął, ściągnął słuchawki i powiedział:
— Dziękuję, ojcze Kaymanie, że dałeś się porwać. Siadaj, proszę. Poczęstuj się kawą, jeśli masz ochotę.
— Dziękuję.
Kamerdyner doskoczył, napełnił filiżankę i wycofawszy się stanął za plecami Dona Kaymana. Ksiądz nie oglądał się, wiedząc, że kamerdyner będzie obserwował najmniejsze drgnienie jego mięśni, wolał więc unikać gwałtownych ruchów. Prezydent rzekł:
— Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin byłem w tak wielu strefach czasowych, że zapomniałem, jak to jest na bożym świecie. Monachium, Berlin, Rzym. Dorwałem Verna Scanyona w Rzymie, gdy doszły mnie słuchy o kłopotach z Rogerem Torrawayem. Mało w portki nie zrobiłem ze strachu, ojcze. Prawieście go stracili, co?
— Jestem — powiedział Kayman — aerologiem, panie prezydencie. Nie ja za to odpowiadałem.
— Daj spokój, ojcze. Nie szukam kozła ofiarnego; winnego się zawsze znajdzie, jak dobrze poszukać. Chcę się dowiedzieć, co to było.
— Jestem przekonany, że generał Scanyon mógł panu powiedzieć więcej niż ja, panie prezydencie — rzekł sztywno Kayman.
— Gdybym zadowolił się wersją Scanyona — cierpliwie odparł prezydent — nie lądowałbym po ciebie. Ty tam byłeś. Nie on. On siedział daleko w Watykanie na Konferencji Pacem in Excelsis.
Kayman szybko pociągnął łyk z filiżanki.
— Cóż, mało brakowało. Uważam, że z powodu panującej epidemii grypy Roger nie został odpowiednio przygotowany na to, co go czekało. Brakowało nam personelu. Nie było Brada.
— Nie pierwszy raz — zauważył prezydent.
Kayman wzruszył ramionami i nie podjął wątku.
— Wykastrowali go, panie prezydencie. Zrobili mu to, co sułtanowie zwykli nazywać kastracją doskonałą: członek i reszta. Jemu to niepotrzebne, gdyż proces spalania jest w nim już tak znikomy, że wszystko wydala odbytnicze, więc to było tylko słabe miejsce. Nie ulega kwestii, że musiało do tego dojść, panie prezydencie.
— A co z wycięciem — jak jej tam — prostaty? Czy ona też była słabym miejscem?
— Doprawdy powinien pan spytać o to któregoś z lekarzy, panie prezydencie.
— Pytam ciebie. Scanyon mówił coś o „księżej chorobie”, a ty jesteś księdzem.
Kayman uśmiechnął się.
— To stary termin, z czasów, gdy księży obowiązywał celibat. Ale owszem, mogę to panu wyjaśnić, sporo się o tym mówiło w seminarium. Prostata wytwarza spermę — niedużo, parę kropli dziennie. Jeśli mężczyzna nie ma wytrysków, w większości uchodzi ona z moczem, lecz w przypadku podniecenia seksualnego jest tego więcej i nie wszystko ulega wydaleniu. Nadmiar zbiera się, a taki zastój prowadzi do kłopotów.
— A więc wycięli mu i prostatę.
— I wszczepili sterydową kapsułkę, panie prezydencie. Nie zniewieścieje. Fizycznie nie różni się on obecnie niczym od kompletnego samowystarczalnego kapłona w… Och. Chcę powiedzieć kapłana, żyjącego w celibacie.
Prezydent pokiwał głową.
— To się nazywa przejęzyczenie freudowskie.
Kayman wzruszył ramionami.
— A skoro ty tak to widzisz — naciskał prezydent — to myślisz, że jak, do diabła, patrzy na to Torraway?
— Wiem, że nie jest mu z tym lekko, panie prezydencie.
— O ile się orientuję — ciągnął Dash — nie jesteś jedynie aerologiem, Don, jesteś również konsultantem małżeńskim. I nie najlepiej ci to idzie, zgadza się? Ta mała puszczalska. żona naszego chłopaka, daje mu popalić.
— Dorka ma wiele problemów.
— Nie, Dorka ma jeden problem. Taki sam jak my wszyscy. Ona rozpieprza nasz program marsjański, a nam nie wolno do tego dopuścić. Możesz ją ustawić?
— Nie.
— Cóż, nie idzie mi o zrobienie z niej wzoru cnót. Daj spokój, Don! Spróbuj ją zmusić, żeby go chociaż na tyle uspokoiła, żeby nie dostał już nigdy szoku. Niech mu da całusa, obieca więcej, wyśle list miłosny na Marsa; Torraway nie oczekuje, Bóg mi świadkiem, niczego więcej. Ale przynajmniej tyle mu się należy.
— Mogę spróbować — rzekł Kayman bezradnie.
— A ja pogadam z Bradem — rzekł ponuro prezydent. — Mówiłem ci, mówiłem wam wszystkim: ten program musi się powieść. Nie obchodzi mnie, że jednemu zimno w głowę, a drugiej gorąco w majtkach, chcę, aby Torraway był na Marsie, i chcę, żeby był tam szczęśliwy.
Samolot przechylił się w wirażu biorąc nowy kurs, tak żeby ominąć ruch wokół Nowego Orleanu, i blask porannego słońca odbił się od mazistej, oleisto-śliskiej powierzchni zatoki. Prezydent zezował na nią z góry ze złością.
— Pozwolisz, że powiem ci, ojcze Kaymanie, o czym myślałem. Pomyślałem sobie, że Roger byłby szczęśliwszy opłakując śmierć swojej żony w wypadku samochodowym niż martwiąc się, co też ona wyprawia, gdy go nie ma w domu. Nie lubię takich rzeczy. Ale mam tylko jedną alternatywę i muszę wybrać mniejsze zło. A teraz — rzekł uśmiechając się nagle — mam coś dla ciebie od Jego Świątobliwości. To prezent, zajrzyj do środka.
Kayman z ciekawością otworzył czerwone puzderko. Na czerwonym aksamicie jego wnętrza leżał zwinięty różaniec. Zdrowaś Marie były z kości słoniowej, rzeźbionej w pączki róży; wielkie paciorki Ojcze Nasz wycyzelowane zostały w krysztale.
— Ma ciekawą historię — ciągnął prezydent. — Przysłano go Ignacemu Loyoli z jednej z jego misji w Japonii, po czym znajdował się przez dwieście lat w Ameryce Południowej w… jak wy je nazywacie?… Szkółki Paragwajskie? To prawdziwy zabytek muzealny, lecz Jego Świątobliwość życzył sobie, żebyś go miał.
— Ja… ja nie wiem, co powiedzieć — wydusił z siebie Kayman.