Выбрать главу

— I ma on błogosławieństwo Jego Świątobliwości. — Prezydent opadł na oparcie i jakby w oczach się postarzał. — Módl się na nim, ojcze — rzekł. — Ja nie jestem katolikiem. Nie wiem, co wy czujecie w tych sprawach. Pragnę jednak, abyś modlił się o takie przemeblowanie w głowie Dorki Torraway, żeby to utrzymało jej męża jakiś czas przy życiu. A jeśli nic z tego nie wyjdzie, to módl się z całych doprawdy sił za nas wszystkich.

Powróciwszy do głównej kabiny Kayman zapiął się pasami w fotelu i usiłował przysnąć na pozostałą godzinkę z kawałkiem lotu do Tonki. Znużenie zatriumfowało nad zmartwieniem i Kayman odpłynął w nicość. Nie on jeden się martwił. Nie oceniłyśmy prawidłowo wstrząsu, jakim utrata genitaliów będzie dla Rogera Torrawaya, i mało brakowało, abyśmy go utraciły. Wadliwość działania osiągnęła punkt krytyczny. Podobne ryzyko nie mogło się powtórzyć. Zorganizowałyśmy wzmocniony nadzór psychologiczny nad Rogerem, a plecakowy komputer w Rochester został przeprogramowany tak, że monitorował poważniejsze napięcia psychiczne i reagował, zanim wolniejsze ludzkie synapsy Rogera mogły rozedrgać się w konwulsje.

Sytuacja światowa rozwijała się zgodnie z przewidywaniami. Miasto Nowy Jork znajdowało się, oczywiście, w stanie zamętu, napięcia na Bliskim Wschodzie rosły przekraczając wydolność zaworów bezpieczeństwa, a z Nowej Ludowej Azji sypały się gwałtowne deklaracje zaprzeczające rzezi kałamarnic w Oceanie Spokojnym. Planeta szybko osiągała masę krytyczną. Nasze wydruki wskazywały, że przyszłość rasy na Ziemi stanie za dwa lata pod znakiem zapytania. Nie mogłyśmy na to pozwolić. Lądowanie na Marsie musiało się powieść.

Wyszedłszy z otępienia po swym ataku Roger nie zdawał sobie sprawy, jak bliski był śmierci, zdawał sobie jedynie sprawę, że zraniono go we wszystkie najczulsze miejsca naraz. Jego samopoczucie sprowadzało się do pustki: wymiecionej, beznadziejnej pustki. Stracił nie tylko Dorkę, stracił również swoją męskość. Ból był zbyt nieludzki, żeby uśmierzyć go płaczem, nawet gdyby mógł płakać. Ból nie do wytrzymania, niczym dłutowanie zęba bez znieczulenia, odczuwany już nie jako sygnał ostrzegawczy, lecz jako element otoczenia, coś, czego doznajemy i co musimy wytrzymać.

Otworzyły się drzwi i weszła nowa pielęgniarka.

— Witam. Widzę, że pan nie śpi.

Podeszła do niego i położyła mu ciepłe palce na czole.

— Nazywam się Sulie Carpenter — powiedziała. — Właściwie Susan Lee, ale mówią mi Sulie. — Zdjęła dłoń i uśmiechnęła się. — Pewnie pan myśli, że upadłam na głowę sprawdzając gorączkę ręką, prawda? Wiem z monitorów, ile pan ma, ale taka już ze mnie staromodna dziewczyna.

Torraway prawie nie słuchał, pochłonięty jej widokiem. Czyżby to było oszustwo jego obwodów mediacyjnych? Wysoka, zielonooka, czarnowłosa, tak podobna do Dorki, że zaczai zmieniać parametry widzenia swych wielkich, owadzich oczu najeżdżając wzrokiem na pory w jej z lekka piegowatej cerze, przeinaczając wartości barw, zmniejszając czułość, aż odniósł wrażenie, że dziewczyna rozpływa się w półcieniu. Na nic. Ciągle wyglądała jak Dorka.

Podeszła zerknąć na duplikaty monitorów w kącie pokoju.

— Ma się pan naprawdę nieźle, pułkowniku Torraway — zawołała przez ramię. — Zaraz przyniosę panu lunch. Potrzebuje pan czegoś teraz?

Podniósł się i usiadł.

— Wszystkiego, czego nie mogę mieć — powiedział z goryczą.

— Och, nie, pułkowniku! — Jej oczy spoglądały ze zgorszeniem. — Chcę powiedzieć… no cóż, proszę mi wybaczyć. Nie mam prawa przemawiać do pana w ten sposób. Ale, na miły Bóg, pułkowniku, jeśli jest na tym świecie ktoś, kto może mieć wszystko, czego zapragnie, to pan nim jest!

— Szkoda, że ja tego tak nie czuję — mruknął, ale obserwował ją bacznie i z ciekawością, odczuwając coś… coś… czego nie umiał zidentyfikować, a jednak coś, co nie było bólem, jaki go dręczył zaledwie kilka chwil temu.

Sulie Carpenter rzuciła okiem na zegarek, po czym przysunęła sobie krzesło.

— Zdaje się, że jest pan w kiepskim nastroju, pułkowniku — powiedziała ze współczuciem. Pewnie niełatwo wytrzymać to wszystko.

Odwrócił od niej oczy spoglądając w górę, tam gdzie wielkie, czarne skrzydła marszczyły się z wolna ponad jego głową.

— Ma to swoje złe strony — powiedział — proszę mi wierzyć. Ale wiedziałem, w co się pakuję.

Sulie pokiwała głową.

— Ja też miałam ciężkie chwile — odezwała się — kiedy mój… kiedy zmarł mój chłopak. Oczywiście, nie ma to nic wspólnego z pana sytuacją. Ale poniekąd, kto wie, czy nie było to gorsze; widzi pan, to było tak bezsensowne. Jednego dnia siedzimy sobie szczęśliwi i rozmawiamy o naszym ślubie. Nazajutrz on wraca od doktora i okazuje się, że jego bóle głowy to… — wzięła głęboki oddech. — Guz mózgu. Złośliwy. Zmarł trzy miesiące później, a ja nie mogłam się z tym po prostu pogodzić. Musiałam uciekać z Oakland. Poprosiłam o przeniesienie tutaj. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałam, że mnie wezmą, ale chyba ciągle brakuje im personelu z powodu grypy…

— Przykro mi — szybko powiedział Roger.

Uśmiechnęła się.

— Nie ma o czym mówić. Tyle tylko, że w moim życiu powstała wielka pustka, i jestem wdzięczna losowi, że dał mi coś, co ją wypełni. — Ponownie spojrzała na zegarek i zerwała się. — Oberwę od siostry oddziałowej — powiedziała. — Nie, ale poważnie, czym mogę panu służyć? Książka? Muzyka? Cały świat jest na pana rozkazy, wie pan, łącznie ze mną.

— Nic a nic — powiedział szczerze Roger. — Dziękuję w każdym razie. Skąd pomysł, żeby przyjść akurat tutaj?

Spojrzała na niego w zamyśleniu; kąciki jej ust uniosły się prawie niedostrzegalnie.

— Cóż — powiedziała. — Wiem co nieco o tutejszym programie, dziesięć lat pracowałam w medycynie aerokosmicznej w Kalifornii I znam pana, pułkowniku Torraway. Znam! Miałam kiedyś pańską fotografię na ścianie, z czasów kiedy ratował pan tamtych Rosjan. Nie uwierzyłby pan, jaką męską rolę odgrywał pan w moich dziewczęcych marzeniach, panie pułkowniku. Odeszła z szerokim uśmiechem na twarzy, ale przystanęła jeszcze w drzwiach. — Proszę, niech pan zrobi coś dla mnie, dobrze?

Roger był zaskoczony.

— Oczywiście. A co takiego?

— Otóż chciałabym mieć pana nowsze zdjęcie. Wie pan, jak tu jest ze służbą bezpieczeństwa. Gdybym przemyciła aparat… czy mogę cichaczem pstryknąć panu zdjęcie? Żeby chociaż mieć co wnukom pokazywać, o ile w ogóle będę miała jakieś wnuki.

— Zabiją cię, Sulie, jeśli cię złapią — zaprotestował Roger.

Puściła oko.

— Zaryzykuję, bo warto. Dzięki.

Po jej odejściu Roger usiłował powrócić do rozmyślań o swej kastracji i swoich rogach, lecz z jakiegoś powodu wszystko to wydawało mu się mniej przytłaczające. Nie miał też zbyt wiele czasu. Sulie przyniosła mu treściwy lunch, uśmiech i obietnicę powrotu nazajutrz rano. Klara Bly zrobiła mu lewatywę, a następnie leżał i dziwował się najściu trzech identycznych wąsatych blond facetów, przeczesujących każdy centymetr podłogi, ścian i mebli wykrywaczami metalu i elektronicznymi miotłami. Zupełnie nie znał tych mężczyzn, którzy zasiedli na specjalnie przyniesionych krzesłach, w milczeniu obserwując uważnie wkroczenie Brada. Brad wyglądał nie tylko na chorego, był również poważnie zaniepokojony.

— Cześć, Roger — powiedział. — Jezu, aleś napędził nam stracha. To moja wina, powinienem być na nasłuchu, ale ten cholerny wirus grypy…

— Jakoś przeżyłem — rzekł Roger studiując dość przeciętną twarz przyjaciela i dziwiąc się, dlaczego nie czuje wściekłości ani niechęci.