Выбрать главу

Perceveral kiwnął potakująco głową.

— Zwykli zwiadowcy dla zwykłych ludzi. Jednakże istnieje pewien szkopuł — powiedział.

— To znaczy?

— Nie wiem, jak dobrze zna pan moją przeszłość…

— Dość dobrze.

— A zatem być może zauważył pan, że mam pewne skłonności do… no, że jestem szczególnie podatny na wypadki. I mówiąc szczerą prawdę, jest mi wystarczająco trudno przeżyć tu, na Ziemi.

— Wiem o tym — powiedział sympatycznym tonem Haskell.

— Jak więc mógłbym sobie poradzić na jakiejś obcej planecie? I czemu mielibyście zatrudnić właśnie mnie?

Haskell wyglądał na nieco zakłopotanego.

— Cóż, ocenił pan nasze stanowisko niezupełnie właściwie mówiąc, że mają być „zwykli zwiadowcy dla zwykłych ludzi”. To nie jest takie proste. Kolonię zamieszkują tysiące, często miliony ludzi, którzy znacznie różnią się między sobą, jeśli chodzi o zdolność przetrwania. Ludzkie podejście i prawo wymagają, aby wszyscy mieli szansę. Co więcej, muszą mieć pewność tej szansy, nim opuszczą Ziemię. Musimy przekonać ich, a także prawo i samych siebie, że nawet najsłabsi będą mogli przetrwać.

— Proszę mówić dalej — powiedział Perceveral. — Dlatego też — Haskell wyraźnie przyspieszył — kilka lat temu przestaliśmy wykorzystywać zwiadowców o maksymalnej zdolności przeżycia i zaczęliśmy zatrudniać zwiadowców o minimalnej zdolności.

Perceveral siedział przez chwilę w milczeniu, przetrawiając tę informację.

— Tak więc jestem wam potrzebny, ponieważ jeśli ja przeryję gdzieś, będzie to znaczyło, że może tam żyć dosłownie każdy.

— Można by to mniej więcej tak właśnie podsumować — przyznał Haskell, z miłym uśmiechem.

— A jaką mam szansę?

— Niektórzy z naszych zwiadowców o minimalnej zdolności przeżycia radzą sobie bardzo dobrze.

— A inni?

— Oczywiście istnieje pewne ryzyko — przyznał Haskell — i oprócz potencjalnych niebezpieczeństw, jakie mogą pana czekać na nowej planecie, w samej istocie eksperymentu zawiera się pewne zagrożenie. Nie mogę nawet powiedzieć panu jakie, ponieważ zepsułoby to jedyny element kontrolny naszego testu na minimalną zdolność do przetrwania. Powiem panu tylko, że takie zagrożenie istnieje.

— Niezbyt zachęcająca perspektywa.

— Zapewne nie. Ale proszę pomyśleć o nagrodzie, jaka pana czeka, jeśli się panu powiedzie. Stanie się pan wówczas założycielem kolonii! Pana wartość jako eksperta będzie nieoceniona. I będzie pan miał swoje stałe miejsce w społeczności. A poza tym, co jest równie ważne, może uda się panu rozproszyć pewne zdradliwe wątpliwości co do pańskiego miejsca na świecie.

Perceveral przytaknął niechętnie.

— Proszę mi jeszcze jedno wyjaśnić. Wasz telegram przyszedł dzisiaj w szczególnym momencie. Wydawać by się mogło…

— Tak, to zostało zaplanowane — przyznał Haskell. — Odkryliśmy, że ludzie, których potrzebujemy, są najbardziej podatni, kiedy docieramy do nich, gdy znajdują się w określonym stanie psychicznym. Uważnie obserwujemy tych kilku wybranych, którzy spełniają nasze wymagania, czekając na właściwy moment, aby złożyć im propozycję.

— Mogłoby być kłopotliwe, gdybyście przyszli godzinę później.

— Lub bezowocne, gdybyśmy byli dzień wcześniej. — Haskell wstał zza biurka. — Czy zje pan ze mną lunch, panie Perceveral? Przedyskutujemy resztę problemów przy butelce wina.

— Dobrze — zgodził się Perceveral. — Ale niczego jeszcze nie obiecuję.

— Oczywiście, że nie — powiedział Haskell, otwierając drzwi.

Po lunchu Percevczal przez jakiś czas intensywnie się zastanawiał. Praca w charakterze zwiadowcy ogromnie go pociągała mimo ryzyka. Poza wszystkim nie była bardziej niebezpieczna niż samobójstwo, a znacznie lepiej płatna. Nagroda, gdyby mu się udało, była wspaniała; a kara za niepowodzenie nie większa niż cena, którą o mały włos byłby zapłacił za swoje dotychczasowe porażki.

Przez trzydzieści cztery lata niezbyt dobrze radził sobie na Ziemi. Co najwyżej udawało mu się pokazać przebłyski zdolności, przyćmione dużą skłonnością do chorób, wypadków i popełniania błędów. Ale też Ziemia jest zatłoczona, hałaśliwa i zawikłana. Zapewne jego szczególna podatność na wypadki to nie żadna wada tkwiąca w nim, lecz efekt warunków, które są nie do zniesienia.

Jako zwiadowca znalazłby się w nowym otoczeniu. Byłby sam, zdany tylko na siebie, odpowiedzialny przed samym sobą. To straszliwie niebezpieczne — ale czy jest cokolwiek bardziej niebezpiecznego niż lśniąca żyletka we własnej dłoni?

Byłby to największy wysiłek w jego życiu, test ostateczny. Musiałby walczyć jak jeszcze nigdy, by pokonać swoje fatalne skłonności. Ale tym razem rzuciłby do tej walki całą swoją siłę i determinację, do ostatniego grama.

Przyjął tę pracę. W ciągu następnych tygodni przygotowań żył determinacją. Nie opuszczała go ani na moment — jadł i pił z myślą o niej, wbijał ją sobie do głowy, oplatał nią system nerwowy, mamrotał o niej do siebie samego, jakby odmawiał buddyjską modlitwę, śnił o niej, myślał o niej czyszcząc zęby i myjąc ręce, medytował nad nią, aż ten monotonny refren brzęczał mu w głowie na jawie oraz we śnie i powoli zaczął działać jak sprawdzian, jak ograniczenie jego czynów.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym podpisał zgodę na wyjazd na obiecującą planetę w Paśmie Gwiazdy Wschodniej. Haskell życzył mu szczęścia i zapowiedział, że będzie z nim utrzymywał kontakt za pośrednictwem radia L-fazowego. Perceveral wraz z ekwipunkiem został załadowany na pokład trójstopniowego statku Queen of Glasgow i przygoda się rozpoczęła.

W ciągu miesięcy spędzonych w przestrzeni kosmicznej Perceveral nadal obsesyjnie rozmyślał o swoim postanowieniu. Starał się zachować maksymalną ostrożność przy poruszaniu się w nieważkości, obserwował każdy swój ruch i rozważał każdy motyw. Ta nieustanna samokontrola znacznie zwalniała tempo jego działania, ale stopniowo stawała się nawykiem. Zaczął się u niego kształtować zespół nowych reakcji, walczących o lepsze z dotychczasowym.

Ale zmiany w jego zachowaniu następowały nieregularnie. Mimo wysiłków Perceveral doznał lekkiego podrażnienia skóry w reakcji na zastosowany na statku system oczyszczania, stłukł o jakiś występ jedną z dziesięciu par okularów, cierpiał na bóle głowy i pleców, a także wielokrotnie zdzierał sobie skórę z kostek u rąk i wybijał palce u nóg.

Jednak czuł, że robi postępy, co jeszcze bardziej utwierdzało go w postanowieniu. W końcu na horyzoncie pojawił się cel podróży.

Planeta nazywała się Theta. Perceveral został wysadzony wraz ze swoim ekwipunkiem na trawiastej, zalesionej wyżynie w pobliżu pasma gór. Na podstawie badań przeprowadzonych z powietrza, wybrano ten teren ze względu na jego walory. Woda, drewno, lokalne owoce i rudy minerałów-wszystko znajdowało się w pobliżu. Obszar wydawał się więc doskonały jako miejsce dla przyszłej kolonii.

Załoga życzyła Perceveralowi powodzenia i odleciała. Osamotniony zwiadowca wpatrywał się w niebo, póki statek nie zniknął w chmurach, po czym wziął się do pracy.

Najpierw uruchomił swojego robota. Była to wysoka, błyszcząca maszyna wieloczynnościowa, należąca do standardowego wyposażenia zwiadowców i osadników. Nie umiała mówić, śpiewać, recytować ani grać w karty, jak to było w przypadku droższych modeli. Jej jedyną odpowiedzią był przeczący lub potakujący ruch głowy. Nudne towarzystwo jak na rok czekający Perceverala. Ale była tak zaprogramowana, by spełniać wydawane słownie całkiem skomplikowane polecenia, wykonywać najcięższą pracę fizyczną i przejawiać pewną intuicję w trudnych sytuacjach.