Выбрать главу

Przy okienku z biletami zobaczył znajomą twarz w mundurze strażnika.

– Cześć, Ben, pamiętasz mnie? – spytał, łapiąc go za ramię. – Byłem tu razem z Birgittą.

Ben odwrócił się i popatrzył na zdenerwowanego blondyna.

– Oczywiście – powiedział. – Jesteś Harry, prawda? A więc wróciłeś? Większość wraca. Jak się miewa Birgittą?

Harry przełknął ślinę.

– Posłuchaj mnie, Ben. Jestem policjantem. Na pewno słyszałeś, że szukamy bardzo niebezpiecznego przestępcy. Nie możemy go znaleźć, ale mam wrażenie, że on ciągle tu jest. Nikt nie zna oceanarium lepiej od ciebie, Ben. Jest tu jakieś miejsce, gdzie mógł się ukryć?

Na twarzy Bena odmalował się wyraz głębokiego zamyślenia.

– No cóż – powiedział. – Wiesz, gdzie mieszka Matylda? Nasz słonowodny krokodyl?

– Tak?

– Między tym małym spryciarzem, fiddler ray, i wielkim żółwiem morskim. To znaczy żółwia przenieśliśmy, bo budujemy sadzawkę, żeby parę małych krokodyli słodkowodnych…

– Wiem, gdzie to jest. Spieszy mi się, Ben.

– No właśnie. Jak ktoś jest sprytny i niebojaźliwy z natury, to może przeskoczyć przez pleksiglas w rogu.

– Wskoczyć do krokodyla?

– On głównie leży i drzemie w sadzawce. Z rogu jest pięć, sześć kroków do drzwi, z których korzystamy przy sprzątaniu i karmieniu Matyldy. Ale trzeba się spieszyć, bo saltie potrafi być bardzo zwinny i nawet się nie zorientujesz, jak rzucą się na ciebie dwie tony. Raz, jak mieliśmy…

– Dziękuję, Ben. – Harry puścił się biegiem, a ludzie uskakiwali na boki. Odchylił klapę marynarki i powiedział do mikrofonu: – McCormack! Tu Holy. Będę szukał za terrarium z krokodylem.

Złapał Lebiego za ramię i pociągnął za sobą.

– Ostatnia możliwość – oznajmił.

Lebie szeroko otworzył oczy, kiedy Harry zatrzymał się przy pomieszczeniu krokodyla i namierzył się do skoku. – Ruszaj za mną! – Podskoczył do ścianki z pleksiglasu i przerzucił się na drugą stronę.

Kiedy dotknął stopami ziemi, w sadzawce zaczęło się gotować. Podniosła się biała piana i gdy Harry dał krok w stronę drzwi, zobaczył, że zielony pojazd formuły jeden przyspieszonym ruchem wynurza się z wody tuż nad ziemią, a małe jaszczurcze nóżki obracają się po bokach jak dodatkowe koła. Harry odbił się i poślizgnął na sypkim piasku. Daleko za plecami słyszał krzyki, a kątem oka dostrzegł, że maska samochodu wyścigowego się otwiera. Odzyskał władzę w nogach i przebiegł kilka metrów dzielących go od drzwi. Sięgnął do klamki i przez ułamek sekundy myślał, że wcale nie są otwarte. W następnej chwili był w środku. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła scena z Parku Jurajskiego, która kazała mu zamknąć drzwi na klucz. Na wszelki wypadek.

Wyciągnął pistolet. W wilgotnym pomieszczeniu cuchnęło mdłą mieszaniną środków czyszczących i zgniłymi rybami.

– Harry! – To McCormack w radio. – Po pierwsze, istnieje prostsza droga do miejsca, w którym jesteś, niż przez jadalnię bestii. Po drugie, zachowaj spokój i zostań tam, gdzie stoisz, dopóki Lebie nie przyjdzie do ciebie naokoło.

– Nie sły…m. Złe po…czenie, sir. – Harry podrapał mikrofon paznokciem. – Idę…lej sam.

Otworzył drzwi na drugim końcu pomieszczenia i znalazł się w cylindrycznej wieży z kręconymi schodami pośrodku. Domyślał się, że schody w dół prowadzą do podmorskich tuneli, i postanowił iść w górę. Na następnym podeście były kolejne drzwi. Zerknął w górę, lecz wyglądało na to, że więcej drzwi już nie ma.

Przekręcił klamkę, delikatnie pchnął drzwi lewą ręką, w prawej trzymając wyciągnięty pistolet. W środku było oślepiająco ciemno, a zapach zgniłych ryb wprost dusił.

Znalazł wyłącznik światła na ścianie tuż przy drzwiach, przekręcił go lewą ręką, ale światło się nie zapaliło. Puścił drzwi i zrobił dwa ostrożne kroki do przodu. Pod stopami zatrzeszczało. Domyślił się, co to jest, i bezszelestnie zawrócił. Ktoś stłukł żarówkę na suficie. Harry wstrzymał oddech i nasłuchiwał. Czy jest tu ktoś jeszcze? Zazgrzytał wentylator.

Harry przemknął z powrotem na podest.

– McCormack – szepnął do mikrofonu. – Myślę, że on jest tam w środku. Proszę mi zrobić przysługę i zadzwonić do niego na komórkę.

– Harry Holy, gdzie ty jesteś?

– Teraz, sir, bardzo proszę.

– Harry, nie rób z tego osobistej wendetty. To jest…

– Gorąco dzisiaj, sir. Pomoże mi pan?

Harry słyszał ciężki oddech McCormacka.

– Dobrze, zadzwonię.

Harry pchnął drzwi stopą i stanął w nich na szeroko rozstawionych nogach, trzymając pistolet w obu rękach w oczekiwaniu na sygnał. Czas wydawał się wiszącą kroplą, która za nic nie chce się oderwać od podłoża. Upłynęły może dwie sekundy. Nic nie było słychać.

Jego tu nie ma, pomyślał Harry.

A wtedy trzy rzeczy wydarzyły się jednocześnie.

Po pierwsze, odezwał się McCormack:

– Wyłączył…

Po drugie, Harry zdał sobie sprawę, że stoi w drzwiach doskonale widoczny.

Po trzecie, świat eksplodował deszczem gwiazd i czerwonych plam.

Harry pamiętał urywki lekcji boksu, których Andrew udzielił mu podczas wyjazdu do Nimbin. Na przykład to, że sierpowy w wykonaniu profesjonalnego boksera to więcej niż dość, by niewytrenowany człowiek stracił przytomność. Przez poruszenie biodra siłę całej górnej połowy ciała wkłada się w cios, który otrzymuje taką moc, że mózg na moment się wyłącza. Hak umieszczony dokładnie na czubku brody unosi przeciwnika z podłogi i posyła wprost do krainy marzeń. To gwarantowane. Również idealny prawy prosty w wykonaniu praworęcznego boksera nie daje przeciwnikowi zbyt wielkich szans na pozostanie w wyproście. A najważniejsze ze wszystkiego: jeśli nie widzisz nadciągającego ciosu, ciało nie zdoła zareagować i się usunąć, a nawet lekki ruch głową potrafi znacznie złagodzić skutek uderzenia. Bardzo rzadko się zdarza, by bokserzy, którzy doznali nokautu, widzieli zadawany ten ostatni cios.

Harry nie stracił więc przytomności jedynie dlatego, że mężczyzna w ciemnościach znajdował się nieco z jego lewej strony. Ponieważ Harry stał w drzwiach, napastnik nie mógł uderzyć go w skroń z boku, co według Andrew najprawdopodobniej by wystarczyło. Nie mógł też posłać mu skutecznego sierpowego czy haka, gdyż Harry trzymał przed sobą wyciągnięte ręce z pistoletem. A prawy prosty również nie wchodził w grę, gdyż napastnik musiałby stanąć na wprost broni. Pozostawał więc jedynie lewy prosty, który Andrew pogardliwie określił jako „dobry dla panienek”, najlepiej nadający się do rozdrażnienia, a w najlepszym razie do zmiękczenia przeciwnika, podczas bójki ulicznej nieprzydatny. Możliwe, że Andrew miał rację, ale ten lewy prosty rzucił Harry'ego w tył na schody, gdzie krzyżem uderzył o brzeg poręczy i mało brakowało, a by spadł.

Kiedy otworzył oczy, wciąż stał wyprostowany. Na drugim końcu pomieszczenia widać było otwarte drzwi. Był pewien, że tamtędy uciekł Toowoomba, ale jednocześnie słyszał lekko podzwaniający odgłos i wiedział, że to pistolet, który spada po metalowych schodach. Zdecydował, że broń jest ważniejsza. Wykonał desperacki skok, zdzierając skórę z przedramion i kolan, i zatrzymał pistolet akurat w momencie, gdy miał spaść z krawędzi w głąb dwudziestometrowego szybu. Uklęknął, zaniósł się kaszlem i stwierdził, że odkąd przybył do tego przeklętego kraju, stracił już drugi ząb. Podniósł się i o mało znów nie zemdlał.

– Harry! – wrzasnął mu ktoś do ucha.

Usłyszał też odgłos otwieranych szarpnięciem drzwi pod sobą i biegnące kroki, od których trzęsły się całe schody. Puścił się poręczy, podbiegł, żeby się nie przewrócić, i udało mu się zmieścić w otwartych drzwiach. Teraz namierzył się na drzwi na drugim końcu pomieszczenia. Tym razem poszło gorzej, wreszcie jednak, chwiejąc się na nogach, wyszedł na zmierzch z poczuciem, że wybił sobie bark ze stawu.