Выбрать главу

– Toowoomba! – krzyknął wśród wiatru. Rozejrzał się dokoła. Miał przed sobą miasto, a za plecami most Pyrmont. Stał na dachu oceanarium, a porywy wiatru były tak gwałtowne, że musiał przytrzymywać się drabinki przeciwpożarowej. Woda w porcie pokryta była białą pianą, a w powietrzu czuło się smak soli. Tuż pod sobą widział ciemną postać schodzącą po drabince. Postać zatrzymała się na moment i rozejrzała. Na lewo od niej stał samochód policyjny z włączonym mrugającym światłem. Przed nią, za ogrodzeniem, znajdowały się dwa zbiorniki należące do oceanarium.

– Toowoomba! – krzyknął Harry, próbując unieść pistolet, ale bark odmówił posłuszeństwa i Harry wrzasnął z bólu i wściekłości. Postać zsunęła się z drabinki, podbiegła do ogrodzenia i zaczęła się po nim wspinać. Harry natychmiast zrozumiał, co Toowoomba zamierza: dotrzeć do zbiornika, przedostać na jego tył i przepłynąć niewielki kawałek, dzielący go od kei po drugiej stronie. Potem wystarczą już zaledwie sekundy na to, by zniknąć w chaosie miasta. Harry bardziej spadał, niż schodził z drabinki. Pokonał ogrodzenie tak, jakby miał zamiar je przewrócić, pomagając sobie tylko jedną ręką, i z hukiem zwalił się na cement po drugiej stronie.

– Harry, mów, co się dzieje!

Wyrwał słuchawkę z ucha i rzucił się w stronę zbiornika. Drzwi były otwarte. Harry wbiegł do środka i upadł na kolana. Przed nim rozpościerał się ogrodzony kawałek portu, skąpany w blasku świateł zawieszonych na stalowym drucie rozpiętym pod sklepieniem. Środek zbiornika przecinał wąski pływający pomost i właśnie po nim biegł Toowoomba. Ubrany był w czarny golf i czarne spodnie, poruszał się swobodnie i elegancko, chociaż niestabilny pomost właściwie na to nie pozwalał.

– Toowoomba! – zawołał Harry po raz trzeci. – To ja, Harry! Będę strzelał!

Musiał się położyć, ale nie dlatego, że nie mógł ustać. Po prostu nie zdołał unieść ręki. Wycelował w czarną postać i pociągnął za spust.

Pierwszy strzał z pluskiem trafił w wodę tuż przed Toowoomba, który spokojnie biegł dalej, z wyprostowanymi rękami, wysoko podnosząc kolana. Harry wycelował nieco bardziej w tył. Plusnęło tuż za Toowoomba. Dzieliła ich teraz odległość prawie stu metrów. Harry'emu przyszła do głowy absurdalna myśl. To jak trening na strzelnicy na Økern, światła na suficie, echo wśród ścian, pulsujący palec na spuście i głęboka, bliska medytacji koncentracja.

To jak trening na strzelnicy na Økern, pomyślał Harry i nacisnął po raz trzeci.

Toowoomba runął do przodu.

Później podczas przesłuchania Harry zeznał, że przypuszcza, iż strzał trafił Toowoombę w lewe udo i dlatego raczej nie mógł być śmiertelny. Wszyscy jednak wiedzieli, że to zgadywanka, bo nikt nie może wiedzieć, gdzie trafił człowieka z pistoletu służbowego z odległości stu metrów. Harry mógł powiedzieć cokolwiek, a nikt nie udowodniłby mu, że jest inaczej. Nie było bowiem zwłok do sekcji.

Toowoomba leżał z lewą ręką i nogą w wodzie, krzyczał, a Harry biegł pomostem. Kręciło mu się w głowie, czuł mdłości i wszystko zaczynało mu się ze sobą zlewać. Woda, światła na suficie i pomost, który się pod nim kołysał. Biegnąc, przypominał sobie słowa Andrew o tym, że miłość jest większym misterium niż śmierć. Przypomniał sobie dawną opowieść.

Krew szumiała mu w uszach i teraz Harry był młodym wojownikiem, Walią, a Toowoomba wężem Bubburem, który odebrał życie jego ukochanej Moorze. I teraz Bubbura należało zgładzić. Z miłości.

Podczas późniejszego wyjaśniania tego, co się stało, McCormack nie mógł zeznać, co Harry krzyczał do mikrofonu, kiedy dotarły do nich strzały.

„Słyszeliśmy tylko, że on biegnie i coś krzyczy. Chyba w swoim ojczystym języku”.

Sam Harry nie potrafił powiedzieć, co krzyczał.

Parł naprzód po pomoście w wyścigu między życiem a śmiercią. Ciało Toowoomby nagle drgnęło. To drgnienie sprawiło, że cały pomost podskoczył. Harry w pierwszej chwili myślał, że pomostowi coś się stało, ale prędko zrozumiał, że oto odbiera mu się zdobycz.

To był Upiór z Otchłani.

Wysunął swój wielki łeb topielca z wody i rozdziawił paszczę. Wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Harry był pewien, że potwór porwie Toowoombę, najwidoczniej jednak źle chwycił i zdołał jedynie wciągnąć zanoszącego się krzykiem człowieka nieco dalej do wody, a już musiał ponownie zanurkować z niezałatwioną sprawą.

Nie ma rąk, pomyślał Harry, i przypomniał sobie pewne urodziny u babki, matki ojca, w Andalsnes, dawno, dawno temu, kiedy próbowali wyjmować jabłka z miski z wodą za pomocą samych tylko ust, i matka śmiała się tak, że później musiała położyć się na kanapie.

Zostało jeszcze trzydzieści metrów. Harry sądził, że zdąży, lecz Upiór z Otchłani znów się pojawił. Był tak blisko, że Harry widział, jak wywraca oczy niczym w ekstazie, triumfalnie ukazując podwójny rząd zębów. Tym razem złapał za nogę i mocno szarpnął głową. Wzbił przy tym fontannę wody, a Toowoomba przeleciał przez powietrze jak szmaciana lalka. Jego krzyk nagle się urwał. Harry dobiegł na miejsce. – Przeklęty upiorze! On jest mój! – krzyknął zduszonym od płaczu głosem, uniósł pistolet i opróżnił resztę magazynka do wody. Miała jasny, przezroczysty czerwony kolor, mniej więcej jak oranżada. Pod sobą Harry widział światło podwodnego tunelu, w którym dorośli i dzieci tłoczyli się, by obejrzeć koniec, prawdziwy dramat natury w całym swoim okrucieństwie, ucztę, która miała tego lata konkurować w tabloidach z morderstwem klauna.

22

Tatuaż

Gene Binoche wyglądał i mówił dokładnie jak człowiek, którym był, jak facet, który żyje pełnią rockandrollowego życia i nie zamierza się zatrzymać przed osiągnięciem celu. I później też.

– Przypuszczam, że tam, na dole, też potrzebują zręcznego tatuażysty – powiedział, wbijając igłę. – Szatan docenia pewną wariację w torturach, nie sądzisz, stary?

Ale jego klient był pijany jak bela i głowa zaczęła mu opadać, więc prawdopodobnie nie dotarły do niego filozoficzne rozważania Gene'a na temat życia po śmierci ani igła wbijająca się w ramię.

Gene w pierwszej chwili odmówił temu facetowi, który przyszedł do jego małego zakładu i, bełkocząc, przedstawił swoją prośbę dziwnym, śpiewnym akcentem.

Gene odparł, że nie tatuuje pijanych, kazał mu wrócić następnego dnia. Ale ten gość rzucił na stół pięćset dolarów za coś, co Gene oceniał na robotę za sto pięćdziesiąt, a prawdę powiedziawszy, w ostatnich miesiącach było dość spokojnie. Wyjął więc swoją maszynkę do golenia Lady i dezodorant w sztyfcie Mennen i zabrał się do pracy. Odmówił jednak, gdy klient zaproponował mu łyka z butelki. Gene Binoche robił tatuaże od dwudziestu lat, był dumny ze swojej pracy i uważał, że poważni fachowcy nie piją w robocie, a już na pewno nie whisky.

Kiedy skończył, taśmą przykleił na wytatuowaną różę kawałek papieru toaletowego.

– Przez pierwszy tydzień nie wychodź na słońce i myj się samą wodą. Dobra wiadomość jest taka, że ból ustąpi pod wieczór i jutro będziesz mógł to zdjąć. Zła to, że wrócisz po dalsze tatuaże – zachichotał. – Zawsze wracają.

– Mnie wystarczy ten jeden – oświadczył gość i wytoczył się za drzwi.