Выбрать главу

23

Cztery tysiące stóp i koniec

Drzwi się otworzyły, ryk wiatru na zewnątrz ogłuszał. Harry uklęknął na progu.

– Jesteś gotów? – usłyszał glos wołający mu prosto do ucha. – Na wysokości czterech tysięcy stóp pociągnij za sznurek i nie zapomnij później liczyć. Jeśli w ciągu trzech sekund nie poczujesz szarpnięcia spadochronu, to znaczy, że coś jest nie tak.

Harry kiwnął głową.

– Wychodzę! – zawołał głos.

Widział, jak wiatr targa czarnym strojem niedużego człowieczka, który wspinał się na drążek pod skrzydłem. Załopotały kosmyki włosów, wystające spod kasku. Harry zerknął na wysokościomierz na piersi. Wskazywał nieco ponad dziesięć tysięcy stóp.

– Jeszcze raz dziękuję! – zawołał do pilota.

Pilot obrócił się.

– To sama przyjemność, kolego! O wiele zabawniejsze niż fotografowanie poletek z marihuaną!

Harry wysunął z samolotu prawą nogę. Miał takie uczucie jak wtedy, gdy będąc małym chłopcem jechał przez Gudbrandsdalen, zapewne w drodze na kolejne wakacje w Andalsnes. Pozwolono mu wystawić rękę przez otwarte okno, żeby mógł „latać”. Pamiętał, jak wiatr unosił rękę, gdy odwracał ją wnętrzem dłoni do góry.

Siła wiatru na zewnątrz samolotu zdumiewała. Harry zmusił się do wysunięcia nogi i postawienia jej na drążku. W duchu powtarzał, tak jak kazał mu Joseph: „Prawa stopa, lewa ręka, prawa ręka, lewa stopa”. Stanął obok Josepha. Małe kawałki chmur płynęły w ich stronę, nabierały prędkości, trafiały w nich i w tej samej chwili znikały. Pod nimi rozciągał się patchwork w rozmaitych odcieniach zieleni, żółci i brązu.

– Kontrola! – wrzasnął mu Joseph do ucha.

– Melduję się! – odkrzyknął Harry i popatrzył na pilota w kokpicie, który podniósł w górę kciuk. – Odmeldowuję się! – Spojrzał na Josepha w hełmie i okularach, z wielkim, białym uśmiechem na czarnej twarzy.

Położył się wzdłuż drążka i uniósł prawą stopę.

– Poziomo! Góra! Dół! Już!

Wreszcie był w powietrzu. Miał uczucie, że w czasie gdy samolot kontynuował spokojny lot do przodu, on został zdmuchnięty w tył. Kątem oka dostrzegł, że samolot zawraca, zanim zrozumiał, że to on skręcił. Zerknął na horyzont, gdzie ziemia się zawijała, a niebo robiło się stopniowo coraz bardziej niebieskie, aż wreszcie zlewało się z lazurem Oceanu Spokojnego, po którym kiedyś pływał kapitan Cook.

Joseph szarpnął nim i Harry wcisnął biodra w dół, żeby poprawić pozycję opadania. Sprawdził wysokościomierz, dziewięć tysięcy stóp. Boże, mieli mnóstwo czasu! Przekręcił górną połowę ciała, wyciągając ręce w przód, wykonując pół obrotu. Był pieprzonym supermanem!

Przed nim na zachodzie leżały Góry Błękitne, błękitne z powodu drzew eukaliptusowych, które wydzielały szczególne niebieskawe opary, widoczne z daleka. Joseph mu o tym opowiadał. Opowiadał mu również, że za tymi górami leży kraina, którą jego przodkowie nomadzi nazywali domem. Bezkresne suche równiny, busz, zajmujący przeważającą część tego potężnego kontynentu, bezlitosny piekarnik, w którym przeżycie jakiejś istoty wydawało się nieprawdopodobieństwem, lecz gdzie lud Josepha żył przez wiele tysięcy lat przed nadejściem białych.

Harry popatrzył w dół. Wszystko wydawało się takie spokojne i opuszczone. Piękna, dobroduszna planeta. Wysokościomierz wskazywał siedem tysięcy stóp. Joseph puścił go, tak jak się umówili. Było to poważne złamanie zasad regulaminu, lecz oni w ogóle złamali już wszystkie reguły, wybierając się tutaj i skacząc sami. Harry zobaczył, że Joseph układa ręce wzdłuż boków, żeby nabrać prędkości horyzontalnej. Odleciał w lewo zaskakująco szybko.

Harry został sam. Człowiek zawsze jest sam, tylko czuje to o wiele lepiej, gdy opada swobodnie z wysokości sześciu tysięcy stóp nad ziemią.

Kristin dokonała wyboru w pokoju hotelowym w smutny poniedziałkowy ranek. Być może obudziła się zmęczona tym nowym dniem, zanim jeszcze się zaczął. Wyjrzała przez okno i doszła do wniosku, że ma dość. O czym myślała, tego Harry nie wiedział. Ludzka dusza to głęboki ciemny las i wszelkich wyborów człowiek dokonuje sam.

Pięć tysięcy stóp.

Może wybrała słusznie. Pusty słoiczek po tabletkach wskazywał w każdym razie, że nie miała wątpliwości. Pewnego dnia musiało się to skończyć. Pewnego dnia przyszedł najwyższy czas. Potrzeba opuszczenia tego świata w odpowiednim stylu świadczyła oczywiście o próżności, słabości przynależnej tylko niektórym ludziom.

Cztery tysiące pięćset stóp.

Słabością innych ludzi, jasną i nieskomplikowaną, było po prostu życie. A może ta słabość wcale nie była tak nieskomplikowana? Tak czy owak, wszystko w tej chwili znajdowało się daleko pod nim, a dokładnie mówiąc, cztery tysiące stóp. Sięgnął do pomarańczowego uchwytu z przodu, z prawej strony na brzuchu, zdecydowanym ruchem pociągnął za sznurek wyzwalający spadochron i zaczął liczyć:

– Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa…

Jo Nesbø

***