– To znaczy, że słychać dźwięki dochodzące z obu domków? Pytam, bo pomyślałem sobie, że jeżeli ojciec Baddeley źle się poczuł po pani wyjściu, mógł przecież wezwać stukaniem panią Hammitt.
– Ona twierdzi, że nie stukał, ale mogła nie słyszeć, jeśli telewizor grał bardzo głośno. Chaty są solidnie zbudowane, ale słychać odgłosy przez tę wewnętrzną ścianę, szczególnie jeśli ktoś mówi podniesionym głosem.
– Czyli docierała do pani rozmowa pana Ansteya z siostrą?
Panna Willison pożałowała chyba tych słów, ponieważ odpowiedziała od razu:
– Tylko czasami. Pamiętam, że usilnie się starałam, by mnie to nie rozpraszało. Wolałabym, żeby mówili ciszej, a później wstyd mi było za siebie, że tak łatwo można mnie rozproszyć. To ładnie ze strony Wilfreda, że podwiózł mnie do chaty. Na ogół, oczywiście, ojciec Baddeley odwiedzał mnie w domu i mogliśmy korzystać z tak zwanego cichego pokoju obok portierni, tuż za frontowymi drzwiami. Lecz, ojca Baddeleya właśnie tego ranka wypisano ze szpitala i opuszczanie domku byłoby dla niego niewskazane. Mogłam odłożyć wizytę do czasu, aż nabierze sił, ale napisał do mnie ze szpitala, że czeka, i nawet podał dokładną godzinę. Wiedział, ile to dla mnie znaczy.
– Mimo wszystko sądzę, że powinien mieć kogoś do opieki.
– Eric i Dot… to znaczy siostra Moxon… chcieli go przenieść tutaj. Twierdzili, że zaopiekują się nim przynajmniej przez pierwszą noc, ale on uparł się, by jechać prosto do domu. Wtedy Wilfred zaproponował, żeby ktoś spał w jego wolnym pokoju, na wypadek gdyby nocą potrzebował pomocy. Na to też nie wyraził zgody. Naprawdę uparł się, że zostanie tej nocy sam, mimo swego łagodnego charakteru potrafił być bardzo stanowczy. Myślę, iż później Wilfred żałował, że nie nalegał mocniej. Ale co miał zrobić? Przecież nie mógł sprowadzić tu ojca Baddeleya na siłę.
Wszystkim byłoby łatwiej, gdyby ojciec Baddeley zgodził się spędzić przynajmniej tę pierwszą noc po szpitalu w Folwarku Toynton. Taki upór nie leżał w jego naturze. Czyżby oczekiwał jakiegoś innego gościa? Czy chciał kogoś zobaczyć, pilnie, w prywatnej sprawie, i napisał, podobnie jak do panny Willison, aby ów ktoś przyszedł na spotkanie o oznaczonej godzinie? Jeżeli tak, to bez względu na powód wizyty osoba ta musiała przybyć na piechotę. Zapytał pannę Willison, czy Wilfred i ojciec Baddeley rozmawiali ze sobą przed jej wyjściem z chaty.
– Nie. Spędziłam z ojcem Baddeleyem mniej więcej trzydzieści minut, po czym Wilfred zastukał pogrzebaczem w ścianę, a po chwili nacisnął klakson w samochodzie. Podjechałam wózkiem do frontowych drzwi, akurat gdy Wilfred je otworzył. Ojciec Baddeley siedział w fotelu. Wilfred krzyknął mu dobranoc, ale on chyba nawet nie odpowiedział. Ponieważ Wilfred spieszył się do domu, Millicent wyszła i pomogła wepchnąć mój fotel na tył furgonetki.
Zatem ani Wilfred, ani jego siostra nie rozmawiali z Michaelem przed odjazdem, a nawet nie widzieli go z bliska. Spoglądając na silną prawą dłoń panny Willison, Dalgliesh przez chwilę rozważał, czy mogło tak się zdarzyć, że Michael już nie żył. Lecz byłoby to absurdalne rozwiązanie, nawet jeśli pominąć aspekt psychologiczny. Przecież Wilfred mógł wejść do domku. Swoją drogą dziwne, że tego nie uczynił. Właśnie owego ranka Michael wrócił ze szpitala. Przecież wypadało wstąpić i zapytać o samopoczucie, posiedzieć z nim choćby kilka minut. Ciekawe, iż Wilfred Anstey tak szybko zniknął i nikt nie przyznaje się do odwiedzin u ojca Baddeleya po siódmej czterdzieści pięć.
– Jakie światło paliło się w chacie, gdy pani była z ojcem Baddeleyem? – zapytał. Jeśli pytanie ją zdziwiło, nie okazała tego.
– Tylko lampka na sekretarzyku za jego fotelem. Nawet byłam zdziwiona, że może odczytać tekst wieczornego nabożeństwa, ale przecież po tylu latach musiał znać modlitwy na pamięć.
– Czy nazajutrz lampa się paliła?
– Nie. Maggie powiedziała, że w chacie było zupełnie ciemno.
– Dziwi mnie trochę – powiedział Dalgliesh – że nikt już tego wieczora nie wstąpił, żeby zobaczyć, jak się czuje ojciec Bndddcy, czy też by pomóc mu przed snem.
Odparła natychmiast:
– Eric Hewson myślał, że Millicent wpadnie późnym wieczorem, a tymczasem ona odniosła wrażenie, że Eric i Helen – wie pan, pielęgniarka Rainer – to zrobią. Następnego dnia obwiniali się nawzajem. Ale, jak powiedział nam Eric, z punktu widzenia medycyny niczego by to nie zmieniło. Ojciec Baddeley zgasł spokojnie wkrótce po moim wyjściu.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Dalgliesh rozważył, czy powinien ją teraz zapytać o anonim. Mając na uwadze fakt, że przejeła się Victorem Holroydem, nie chciał jej jeszcze bardziej dobijać. Jednak sprawa była poważna. Spoglądając z ukosa na chudą twarz emanującą wystudiowanym spokojem powiedział:
– Tuż po przyjeździe zajrzałem do sekretarzyka ojca Baddeleya, ponieważ myślałem, że znajdę tam jakąś kartkę do mnie albo nie wysłany list. Pod starymi rachunkami natrafiłem na dość nieprzyjemny anonim. Zastanawiałem się, czy komuś o tym mówił i czy ktoś inny w Folwarku Toynton też dostawał takie oszczercze listy,
To pytanie zdruzgotało ją nawet bardziej, niż się spodziewał. Przez chwilę siedziała jak zamurowana. On zaś patrzył przed siebie, dopóki nie usłyszał jej głosu. Gdy wreszcie się odezwała, była zupełnie opanowana.
– Ja dostałam anonim jakieś cztery dni przed śmiercią Victora. Był… był sprośny. Podarłam go na strzępy i wrzuciłam do ubikacji.
Dalgliesh odezwał się krzepiącym tonem:
– Anonimy nie zasługują na nic więcej. Niemniej, jako policjant, zawsze żałuję, gdy niszczy się dowody.
– Dowody?
– Cóż, wysyłanie tego typu listów może być wykroczeniem; co więcej, niekiedy powoduje wiele nieszczęść. Chyba najlepiej jest powiadomić o tym policję i umożliwić im znalezienie sprawcy.
– Policję! O nie! Tak nie wolno. W takich sprawach policja nie może pomóc.
– Ale my wcale nie jesteśmy tacy gruboskórni, jak się niektórym ludziom wydaje. Nie zawsze też zachodzi potrzeba ukarania sprawcy. Ważne jest jednak, by położyć kres takim praktykom, a policja ma po temu największe szansę. Może wysłać taki list do laboratorium kryminalistycznego, gdzie grafolog gruntownie go zbada.
– Lecz do tego potrzebny jest dokument. A ja nikomu nie mogłabym pokazać takiego anonimu.
Zatem było naprawdę źle. Dalgliesh zapytał:
– Czy mogłaby mi pani chociaż powiedzieć, jaki był ten list? Pisany ręcznie czy na maszynie, a także na jakim papierze?
– Napisano go na papierze firmowym Folwarku Toynton, z podwójną interlinią, na naszym starym imperialu. Większość z nas nauczyła się tu pisać na maszynie. To jeden ze sposobów, by próbować samowystarczalności. W pisowni i interpunkcji nie było błędów. Nie dostrzegłam też żadnych innych charakterystycznych znaków. Nie wiem, kto to napisał, ale myślę, że autor miał spore doświadczenie w sprawach seksualnych.
Więc jednak pomimo takiego mocnego wrażenia potrafiła trzeźwo spojrzeć na tę sprawę.
– Do maszyny ma dostęp ograniczona liczba osób. Dla policji nie byłby to wielki problem – powiedział Dalgliesh.
Jej łagodny głos wyrażał upór.
– Mieliśmy tu policję po śmierci Victora. Byli bardzo uprzejmi, niezwykle delikatni. Niemniej, jest to okropne. Wilfred bardzo mocno przeżywał ten najazd – my wszyscy również. Nie sądzę, żebyśmy mogli wytrzymać to jeszcze raz. Wilfred na pewno by nie zdołał. Przecież nawet najtaktowniejszy policjant musi zadawać pytania, dopóki nie rozwiąże danego przypadku, prawda? Nie ma sensu wzywać policji i oczekiwać, że przedłoży ona ludzką wrażliwość nad własną pracę.