Выбрать главу

Perspektywa konieczności odkrycia prawdy napełniła Dalgliesha głębokim niepokojem. Przebywał w Folwarku Toynton wyłącznie jako osoba prywatna. Nie miał wyposażenia, odpowiednich warunków, żadnego sprzętu. Zadanie sortowania książek ojca Baddeleya można było przeciągnąć na tydzień, może dłużej. Lecz jakiż potem mógłby znaleźć powód do przedłużenia pobytu? Przecież nie odkrył niczego, co umożliwiałoby wkroczenie miejscowej policji. Jaką wartość miały niejasne podejrzenia i złe przeczucia? Staruszek umarł, ponieważ chorował na serce, ostatni i nieoczekiwany atak zastał go w fotelu przed kominkiem. Być może w ostatniej chwili świadomości ksiądz sięgnął po starą wysłużoną stułę i założył ją odruchowo, z powodów, których pewnie sam do końca nie pojmował: dla wygody, pokrzepienia, symboliki albo zwykłego potwierdzenia swego kapłaństwa bądź wiary. Można znaleźć dziesiątki wyjaśnień, prostszych i bardziej prawdopodobnych niż teoria o tajemniczej wizycie morderczego pseudopokutnika. Brakujący dziennik – a któż mógłby udowodnić, że ojciec Baddeley nie zniszczył go sam przed pójściem do szpitala? Wyważony zamek w sekretarzyku – ale nie brakowało niczego oprócz owego dziennika i z tego, co wiedział, nie ukradziono niczego wartościowego. Z braku innych dowodów, w jaki sposób mógłby usprawiedliwić oficjalne dochodzenie w sprawie zgubionego kluczyka i złamanego zamka?

Lecz ojciec Baddeley go wezwał. Coś go nurtowało. Gdyby Dalgliesh, bez większego wplątywania się w tę sprawę oraz nadmiernego zaangażowania czy kłopotania mieszkańców, mógł podczas następnego tygodnia czy dziesięciu dni odkryć, o co chodziło, miał obowiązek to uczynić. Tyle przynajmniej winien był staruszkowi. I na tym koniec. Jutro złoży kurtuazyjną wizytę policji i prawnikowi ojca Baddeleya. Gdyby cokolwiek wyszło na jaw, wówczas sprawą mogłaby zająć się policja. On osobiście zakończył pracę w tej instytucji, zarówno zawodową, jak i amatorską. Trzeba czegoś więcej niż śmierć jednego księdza, żeby zmienił tę decyzję.

V

Gdy tuż po północy wrócili do Folwarku Toynton, Henry Carwardine odezwał się opryskliwie:

– Obawiam się, że teraz będą liczyli na to, że położy mnie pan do łóżka. Dennis Lerner zazwyczaj odwozi mnie do Chaty Toynton i wraca po mnie o północy, ale ponieważ pan tu jest… Jak to powiedział Julius, mieszkańcy Folwarku Toynton potrafią wszystkich wykorzystywać. Poza tym chciałbym wziąć prysznic. Dennis ma jutro rano wolne, a ja nie mogę strawić Philby'ego. Mój pokój jest na pierwszym piętrze. Jedźmy windą.

Henry wiedział, że brzmi to bardzo niegrzecznie, ale doszedł do wniosku, że jego cichy towarzysz woli nieuprzejmość niż upokorzenie i rozczulanie się nad swoim losem. Odniósł wrażenie, że Dalgliesh też wygląda na człowieka potrzebującego pomocy. Być może był bardziej chory, niż im się zdawało. Detektyw powiedział cicho:

– Jeszcze pół butelki i podejrzewam, że obaj wzywalibyśmy pomocy. Ale postaram się. Proszę złożyć moją niezdarność na karb braku doświadczenia i wina.

Okazało się jednak, że wyjątkowo delikatnie i umiejętnie rozebrał Henry'ego, pomógł mu wjechać do łazienki i ustawił go pod prysznicem. Przez chwilę oglądał urządzenie i kołowrotek, po czym zręcznie je uruchomił. Gdy nie wiedział, co robić dalej, pytał. Poza tą krótką wymianą niezbędnych pytań i odpowiedzi, obaj milczeli. Henry doszedł do wniosku, że rzadko kiedy kładziono go do łóżka z taką rozwagą i delikatnością. Lecz gdy dojrzał w lustrze łazienki skupioną i przejętą twarz policjanta, ciemne tajemnicze oczy, podkrążone ze zmęczenia, pożałował nagle, że poprosił o pomoc. Wolałby zwalić się na łóżko bez prysznica, w ubraniu, byle tylko uwolnić się od poniżającego dotyku tych sprawnych dłoni. Wyczuwał, że za maską pozornego spokoju Dalgliesh skrył niechęć do dotykania jego nagiego ciała. Także i Henry'ego – niezbyt logicznie i rozsądnie – dotknięcie chłodnych dłoni Dalgliesha przejmowało strachem. Chciał krzyknąć na głos:

“Co pan tu robi? Proszę sobie stąd iść; nie wtrącać się; zostawić nas w spokoju." Pragnienie to było tak silne, że Henry niemal wierzył, iż rzeczywiście wypowiedział te słowa. Gdy wreszcie tymczasowy pielęgniarz ułożył pacjenta wygodnie w łóżku, pożegnał się szybko i wyszedł bez jednego zbędnego słowa. Henry wiedział, że policjant nie zniósłby choćby najbardziej zdawkowego i najmniej szczerego podziękowania.

4

POSĘPNY BRZEG

I

Obudził go tuż przed siódmą niemiły dźwięk dobrze znanych hałasów; odgłosy kanalizacji, szczęk aparatury, pisk kół foteli, nagłe pośpieszne kroki; wymuszone, radosne powitania. Pomyślał sobie, że łazienki są teraz potrzebne pacjentom i znów zamknął oczy, by nie widzieć ponurego bezosobowego pokoju. Zmusił się do dalszego snu. Godzinę później, po niezbyt głębokiej drzemce, wsiał i zauważył, że w przybudówce panuje cisza. Ktoś – niejasno zapamiętał postać w brązowym okryciu – postawił kubek z herbatą na jego szafce nocnej. Była już zimna, a jej powierzchnię pstrzyły szarawe plamki mleka. Włożył szlafrok i ruszył na poszukiwanie łazienki.

Tak jak przypuszczał, śniadanie w Folwarku Toynton odbywało się we wspólnej jadalni. Lecz o ósmej trzydzieści albo było za wcześnie, albo za późno i prawie nikogo nie zastał. Gdy wszedł do sali, tylko Ursula Hollis jadła śniadanie. Pozdrowiła go nieśmiało, po czym ponownie skierowała wzrok na książkę z biblioteki, przezornie opartą o słoik z miodem. Dalgliesh zauważył, że śniadanie było niewyszukane, ale zadowalające. Na stole stała waza z gotowanymi jnbikuini. Musii domowej roboty składało się głównie z płatków owsiunych, otrąb i kawałków jabłka. Był też ciemny chleb i margaryna oraz jajka na miękko, które ustawiono w kieliszkach z wypisanym imieniem. Teraz zostały już tylko dwa zimne jajka. Prawdopodobnie ugotowano je razem wcześnie rano i ci, którym zależało na ciepłym jajku, musieli przyjechać na czas. Dalgliesh wziął to, na którym wypisano ołówkiem jego imię. Było kleiste z wierzchu, a bardzo twarde na dnie, co zapewne wynikało z jakiejś wyjątkowo perwersyjnej sztuczki kulinarnej.

Po śniadaniu wyruszył na poszukiwanie Ansteya, by podziękować mu za gościnę i zapytać, czy nie potrzebuje czegoś z Wareham. Doszedł do wniosku, że część popołudnia musi poświęcić na zakupy, jeśli ma wygodnie mieszkać w chacie Michaela. Po krótkim przeszukaniu na pozór pustego domu znalazł Ansteya z Dorothy Moxon w portierni. Siedzieli przy stole nad księgą rachunkową. Gdy zapukał i wszedł, spojrzeli na niego równocześnie z minami konspiratorów przyłapanych na gorącym uczynku. Wyglądało na to, że dopiero po paru sekundach przypomnieli sobie, kim właściwie jest. Kiedy Anstey wreszcie się uśmiechnął, uczynił to słodko jak zawsze, lecz jego oczy były nieobecne, a pytania o samopoczucie gościa czysto formalne. Ansteyowi na pewno nie byłoby przykro, gdyby detektyw wyjechał. Wilfred widział się w roli gościnnego średniowiecznego opata, zawsze gotowego na przyjęcie przybysza, ale tak naprawdę pragnął uchodzić za gościnnego bez kłopotania się o samego gościa. Powiedział, że niczego nie pragnie z Wareham, a następnie zapytał Dalgliesha, jak długo zamierza pozostać w domku. Oczywiście, nie ma żadnego pośpiechu. Detektyw bynajmniej nie powinien się obawiać, że komukolwiek przeszkadza. Kiedy Dalgliesh odparł, iż zostanie tylko do chwili, gdy posortuje i spakuje książki ojca Baddeleya, Anstey nie potrafił ukryć ulgi. Zaproponował nawet pomoc Philby'ego przy zniesieniu pudeł do Chaty Nadziei. Dorothy Moxon milczała. Wpatrywała się w Dalgliesha uporczywie, jakby w obawie, że najmniejsze mrugnięcie ponurym okiem zdradzi jej irytację z powodu jego obecności i chęć powrotu do ksiąg rachunkowych.