W TEJ WIEŻY ZMARŁ WILFRED MANCROFT- ANSTEY
27 PAŹDZIERNIKA 1887 ROKU W WIEKU 69 LAT
CONCEPTIO CULPA NASCI PENA LABOR VITA
NECESSI MORI
ADAM Z ST. VICTOR AD 1129
Dziwne epitafium jak na wiktoriańskiego dżentelmena, właściciela ziemskiego, a poza tym jeszcze dziwaczniejsze miejsce na zgon.
Obecny właściciel Folwarku Toynton być może odziedziczył po przodku swą ekscentryczność. Conceptio culpa: teologia grzechu pierworodnego została odrzucona przez współczesnego człowieka wraz z innymi niewygodnymi dogmatami; nawet w 1887 roku musiała już być przestarzała. Nasci pena: narkoza miłosiernie pomogła unieważnić to dogmatyczne stwierdzenie. Labor vita: człowiek technologiczny dwudziestego wieku unikał tego jak mógł. Necessi mori: aha, z tym wciąż nic nie dało się zrobić. Śmierć. Można ją było ignorować, czuć trwogę, a nawet godzić się na nią, lecz nie zdołano jej pokonać. Pozostała równie natrętna jak te pamiątkowe tablice, tyle że jeszcze bardziej trwała. Śmierć: taka sama wczoraj, dzisiaj i zawsze. Czy Wilfred Mancroft Anstey sam obrał to posępne memento mori?
Dalgliesh szedł dalej wzdłuż krawędzi urwiska, obchodząc zatoczkę wypełnioną kamykami. Jakieś dwadzieścia jardów przed nim słabo wytyczona ścieżka prowadziła w dół ku plaży; była stroma i prawdopodobnie zdradliwa podczas deszczowych dni. Częściowo wynikała z naturalnego ukształtowania skał w tym właśnie miejscu, częściowo zaś była dziełem człowieka. Tuż pod stopami detektywa urwisko przechodziło w niemal pionową wapienną ścianę. Ze zdumieniem dostrzegł, że mimo wczesnej pory po skale pięli się dwaj alpiniści przewiązani liną. Człowiek z gołą głową, stojący wyżej, nie mógł być nikim innym jak Juliusem Courtem. Gdy drugi wspinający się zerknął w górę, Dalgliesh rozpoznał twarz pod czerwonym kaskiem. Courtowi towarzyszył Dennis Lerner.
Wchodzili powoli, ale fachowo; na tyle pewnie, że nie czuł potrzeby cofnięcia się, na wypadek gdyby nieoczekiwany widok obcej osoby miał ich zaskoczyć. Musieli już wcześniej tędy się wspinać; widać, że opanowali trasę i techniki. Teraz pokonywali już końcowe podejście. Patrząc na płynne, niespieszne ruchy Courta, ciało przyklejone do skalnej ściany, miał wrażenie, jakby to nie był człowiek, a pijawka. Dalgliesh przypomniał sobie własne wejścia z młodości. Teraz wspinał się w wyobraźni razem z nimi, w myślach rejestrując każdy etap. Trawers w prawo około piętnastu stóp, za pomocą haków; trudny krok do góry; potem jeszcze jeden na niewielki blok skalny; zdobycie następnej półki przy gzymsie; wejście na bruzdę za pomocą dwóch haków i jednej liny aż do poziomej szczeliny; znów przejście bruzdą aż do małej półki w rogu; wreszcie zdobycie szczytu przy użyciu dwóch haków.
Dziesięć minut później Dalgliesh podszedł powoli do miejsca, gdzie Julius przekładał ramiona przez występ skalny. Court podciągnął się i nieco zdyszany stanął obok Dalgliesha. Bez słowa wbił hak w szczelinę skalną przy jednym z większych głazów, przełożył linę, obwiązał się nią w talii i zaczął ją luzować. Ze ściany skalnej dobiegł ich wesoły okrzyk. Julius, z liną wokół pasa, oparł się o głaz i krzyknął: “Jeśli jesteś gotowy, to możesz zaczynać". Zaczął powoli, ostrożnie podciągać linę. W niecały kwadrans potem Dennis Lerner stanął obok niego i zaczął zwijać linę. Mrużąc nerwowo oczy, Dennis zdjął okulary w metalowych oprawkach, otarł z twarzy pył wodny i drżącymi rękoma ponownie założył okulary na nos. Julius spojrzał na zegarek:
– Godzina i dwanaście minut, to jak na razie nasz najlepszy rezultat.
Odwrócił się do Dalgliesha.
– Nie ma wielu terenów wspinaczkowych w tej części wybrzeża. Za dużo tu łupków ilastych, więc dla urozmaicenia próbujemy walczyć z czasem. Czy pan też się wspina? Dysponuję wolnym sprzętem.
– Nie wspinałem się od czasów szkolnych, a sądząc z tego, co widziałem, nie byłbym dla pana partnerem.
Nawet nie usiłował wyjaśniać, że jest jeszcze za słaby po chorobie i bałby się wspinać. Dawniej może próbowałby tłumaczyć swą niechęć, ale już od kilku lat nie obchodziło go, jak ludzie oceniają jego odwagę. Julius powiedział:
– Wilfred kiedyś wchodził ze mną, ale jakieś trzy miesiące temu zauważyliśmy, że ktoś celowo przetarł jedną z jego lin. Akurat mieliśmy się zmierzyć z tym fragmentem skalnym. Nie pozwolił szukać winowajcy. Myślę, że ktoś w Folwarku okazał w ten sposób osobistą niechęć. Wilfred musi od czasu do czasu liczyć się z takimi niefortunnymi okolicznościami. Odgrywanie Bogu pociąga ryzyko zawodowe. Właściwie nie znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Zawsze dokładnie przeglądam sprzęt, zanim zaczniemy wspinaczkę. Ale ten incydent go zdenerwował, a może nawet zapewnił mu wymówkę. Mógł zrezygnować z uprawiania tego sportu. Nigdy nie był w nim za dobry. Teraz wchodzę z Dennisem, jeśli ma akurat wolny dzień, tak jak dzisiaj.
Lerner odwrócił się i uśmiechnął do Dalgliesha. Ten uśmiech zmienił jego twarz, uwolnił ją od napięcia. Teraz pielęgniarz wyglądał jak chłopiec, który wyznaje wielką tajemnicę:
– Na ogół boję się tak samo jak Wilfred, ale powoli nabieram wprawy. To fascynujący sport i coraz bardziej mnie wciąga. Jakieś pół mili stąd jest taka nietrudna skała, półka nurzyków. Tam zacząłem naukę z Juliusem. To naprawdę łagodne wejście. Moglibyśmy spróbować, gdyby pan chciał.
Dalgliesha ujął jego naiwny entuzjazm i chęć zarażenia nim innej osoby.
– Nie sądzę – odparł – by sprawa była warta zachodu, ponieważ wkrótce wyjadę z Toynton.
Zauważył, że wymienili między sobą znaczące spojrzenia. Tylko co one wyrażały? Ulgę? Ostrzeżenie? Satysfakcję?
Trzej mężczyźni stali w ciszy; Dennis kończył zwijać linę. Następnie Julius skinął głową w kierunku Czarnej Wieży.
– Okropna, prawda? Pradziadek Wilfreda wzniósł ją zaraz po przebudowaniu folwarku. Przedtem stała tutaj niewielka elżbietańska rezydencja, ale w 1843 roku strawił ją pożar. Szkoda. Na pewno była ładniejsza niż dzisiejszy folwark. Pradziadek nie miał gustu. Ani dom, ani ten kaprys niezupełnie mu się udały, prawda?
Dalgliesh zapytał:
– Jakim cudem tutaj umarł? Celowo?
– Można i tak powiedzieć. Należał do tych niesympatycznych i upartych ekscentryków, którzy wyjątkowo często rodzili się w czasach wiktoriańskich. Stworzył własną religię opartą, jeśli dobrze zrozumiałem, na księdze Apokalipsy. Wczesną jesienią 1887 roku zamurował się w wieży i zagłodził na śmierć. Sądząc z nieco mętnego testamentu, czekał na drugie przyjście Mesjasza. Mam nadzieję, że się doczekał.
– I nikt go nie powstrzymał?
– Nikt nie wiedział, że tu siedzi. Stary był wariatem, ale sprytnym wariatem. Poczynił przygotowania po cichu, zniósł kamienie i zaprawę i tak dalej, a potem oznajmił, że wyjeżdża na zimę do Neapolu. Znaleziono go dopiero po trzech miesiącach. Na długo przedtem zdarł palce do kości, usiłując stąd wyjść. Ale, niestety, biedak za dobrze przyrządził kamienie z zaprawą.
– To okropne!
– Tak. Dawniej, jeszcze zanim Wilfred odgrodził cypel, miejscowa ludność unikała tego miejsca. Szczerze mówiąc sam tam nie chodzę. Ojciec Baddeley czasami tu zaglądał. Według Grace Willison, odmówił modlitwy za duszę pradziadka, skropił teren święconą wodą i jego zdaniem wieża została odkażona. Wilfred niekiedy tu medytuje, a przynajmniej tak twierdzi. Osobiście uważam, że po prostu ucieka tu od spraw Folwarku. Okropna rodzinna historia chyba go nie przeraża. Zresztą nie dotyczy go osobiście. Jest adoptowanym dzieckiem. Myślę, że Millicent Hammitt już wszystko panu opowiedziała.