Dalgliesh złożył list i wsunął go do kieszeni kurtki. Zastanawiał się, czy któraś z tych spraw znana jest w Folwarku Toynton, a jeśli tak, to na ile. Julius Court nie miał się czym martwić. Jego przeszłość nie dotyczyła tu nikogo; był niezależny od duszących objęć Wilfreda. Lecz Millicent Hammitt miała podwójne powody do wdzięczności. Ciekawe, kto jeszcze oprócz Wilfreda wiedział o tych dwóch wstydliwych i głupich incydentach? Czy zmartwiłaby się, gdyby jej przeszłość ogólnie znano w Folwarku Toynton? Znów pożałował, że nie skorzystał z poste restante.
Nadjeżdżał jakiś samochód. Dalgliesh spojrzał w górę. Nadbrzeżną drogą pędził mercedes. Julius nacisnął hamulce i samochód stanął niemal w miejscu. Przedni zderzak znalazł się dosłownie o kilka cali od bramy. Kierowca wyskoczył i zaczął szarpać bramę, wołając przy tym do Dalgliesha:
– Czarna Wieża się pali! Z nadbrzeżnej drogi widać dym. Ma pan grabie w Chacie Nadziei?
Dalgliesh pomógł mu pchnąć bramę.
– Nie sądzę. Nie ma tu ogrodu. Ale znalazłem w szopce miotłę podwórzową.
– Lepsze to niż nic. Pojedzie pan ze mną? Zawsze lepiej we dwóch.
Dalgliesh wskoczył do samochodu. Zostawili otwartą bramę. Julius podjechał do Chaty Nadziei, nie przejmując się ani resorami, ani wygodą swojego pasażera. Otworzył bagażnik, a Dalgliesh pobiegł do szopki. Tam wśród sprzętów pozostałych po poprzednich użytkownikach znajdowała się miotła, dwa puste worki i co najdziwniejsze, stary pastorał. Wrzucił wszystko do przepastnego bagażnika. Julius już zawrócił i czekał nie wyłączając silnika. Dalgliesh usiadł obok niego i mercedes ruszył naprzód.
Gdy skręcali na nadbrzeżną drogę, Dalgliesh zapytał:
– Nie wie pan, czy ktoś tam jest? Anstey?
– Możliwe. W tym sęk. Tylko on tam teraz chodzi. Nie widzę zresztą innej przyczyny powstania pożaru. Tędy dojedziemy najbliżej wieży, ale to oznacza, że cypel będziemy musieli przebrnąć na piechotę. Nie próbowałem tego, gdy zobaczyłem płomienie. Jeśli się nie ma niczego do walki z ogniem, to jest to zupełnie bez sensu.
Jego głos był napięty, a kostki na dłoniach ściskających kierownicę pobielały. W lusterku kierowcy Dalgliesh widział, że tęczówki oczu miał duże i błyszczące. Trójkątna blizna nad prawym okiem, na ogół prawie niewidoczna, pogłębiła się i pociemniała. Ponad nią dostrzegał bicie pulsu w skroniach Courta. Zerknął na prędkościomierz; jechali z szybkością ponad stu mil na godzinę, ale mercedes, pięknie prowadzony, elegancko trzymał się drogi. Nagle wykręciła ona w górę; dostrzegli wieżę. Wybite szyby w wąskich okienkach pod kopułą tryskały kłębami szarawego dymu jak podczas kanonady artyleryjskiej. Przewalały się wesoło przez cypel, dopóki wiatr nie roztrząsł ich na poszatkowane obłoczki. Efekt był absurdalny, ale malowniczy; wyglądało to równie niewinnie jak dziecięca zabawa. Później droga znów poprowadziła w dół i wieża zniknęła im z oczu.
Kamienny murek odgradzał od morza nadbrzeżną szosę, szeroką tylko na jeden samochód. Julius prowadził pewnie. Skręcił w lewo, zanim jeszcze Dalgliesh zauważył wąską przecinkę, bez bramy, lecz oznaczoną dwoma nadgniłymi słupkami. Samochód zatrzymał się gwałtownie w sporej kotlince po prawej stronie wjazdu. Dalgliesh chwycił pastorał i worki, a Julius miotłę. Z tym dziwacznym sprzętem pobiegli przez cypel.
Julius miał rację; to była najkrótsza droga. Tyle że musieli ją pokonać pieszo. Nawet gdyby Court chciał jechać przez ten nierówny, popstrzony skałami grunt, byłoby to niemożliwe. Cypel przecinały fragmenty kamiennych murków pełnych dziur, na tyle niskich, że można je było przeskakiwać, ale nie na tyle szerokich, by mógł tędy przejechać jakikolwiek pojazd. Sam grunt zresztą był zdradliwy. W pewnej chwili detektyw odniósł wrażenie, ze wieża się od nich odsuwa, oddzielona nie kończącą się barierą chaotycznie rozrzuconych głazów. Wkrótce okazało się, że byli na miejscu.
Dym, gryzący jak wilgotne ognisko, wylatywał kłębami przez na wpół otwarte drzwi. Dalgliesh otworzył je szeroko kopnięciem i odskoczył na jedną stronę, gdy na zewnątrz buchnęły jeszcze gęstsze kłęby dymu. Nagle coś zahuczało i jęzor ognia ruszył w jego kierunku. Detektyw zaczął rozgarniać pastorałem płonące szczątki, z których część można było wciąż rozpoznać – długa wysuszona trawa i siano, końcówki lin, coś, co przypominało resztki starego krzesła – całe lata zbierania śmieci, odkąd cypel stanowił teren publiczny, a Czarna Wieża, stojąca otworem, zapewniała schronienie pasterzom czy też nocleg włóczęgom. Gdy rozgarniał płonące cuchnące bryły, słyszał, że Julius, stojący za nim, próbuje je gorączkowo ugasić. Małe płomienie zaczęły pełzać wśród traw jak czerwone języki.
Kiedy tylko oczyścili wejście, Julius wpadł do środka, dusząc dwoma workami tlące się resztki trawy i siana. Dalgliesh widział go w chmurze dymu. Court kaszlał i kroczył chwiejnie naprzód. Detektyw wyciągnął go bezceremonialnie i powiedział:
– Nie właź tam, dopóki tego nie ugaszę. Nie mam zamiaru ratować was obu.
– Ale on tam jest! Wiem, że jest. Na pewno. O Boże! Cholerny głupiec!
Właśnie zgasła ostatnia żarząca się kępa trawy. Julius odepchnął Dalgliesha i pobiegł na górę krętą kamienną klatką schodową. Dalgliesh podążył za nim. Drewniane drzwi do środkowego piętra stały otworem. Tu nie było okna, lecz w ciemności ujrzeli, że pod ścianą leży jakaś postać, przypominająca w tej chwili worek. Człowiek ten naciągnął na głowę kaptur mnisiego habitu i owinął się tym okryciem jak wyrzutek społeczeństwa, który chroni się przed zimnem na ulicy. Julius gorączkowo zagłębił dłonie w fałdach habitu. Dalgliesh słyszał jego przekleństwa. Po kilku sekundach Court uwolnił ramiona Ansteya i dwaj mężczyźni razem pociągnęli go do drzwi, po czym z trudem znieśli bezwładne ciało po schodach, podtrzymując Wilfreda i manewrując z wysiłkiem, aż wyszli na świeże powietrze.
Położyli go na trawie. Dalgliesh osunął się na kolana, gotów go obrócić i przystąpić do sztucznego oddychania. Wówczas Anstey powoli rozpostarł oba ramiona i leżał tak na brzuchu w pozycji zarówno teatralnej, jak i nieco bluźnierczej. Dalgliesh poczuł ulgę, że nie będzie musiał ustami dotykać warg Ansteya. Podniósł się, Wilfred zaś podciągnął kolana i zaczął konwulsyjnie kaszleć, a raczej rzęzić gwałtownie i spazmatycznie. Obrócił twarz na jedną stronę, tak że jego policzek leżał na ziemi. Wilgotne usta wykrztuszały ślinę i żółć. Wyglądało to tak, jakby Anstey chciwie ssał odżywczą trawę. Dalgliesh i Court uklękli i unieśli go wspólnie. Wilfred odezwał się słabo: