– Zawsze jest przyczyna.
– Zatem jaka? Może Wilfred mi płaci? A może fałszuję księgi? Być może ma mnie w garści? A może w podejrzeniach Moxon jest odrobina prawdy? Możliwe też, iż jestem nieślubnym synem Wilfreda.
– Nawet ślubny syn mógłby dojść do wniosku, że warto wywołać niepokój Wilfreda, by odkryć sprawcę. Czy nie wykazuje pan zbyt wielu skrupułów? Wilfred przecież musi się orientować, że ktoś w Folwarku Toynton, prawdopodobnie członek jego stadka, omal go nie zabił, celowo albo i nie. Śmiem twierdzić, że przyjąłby utratę marmuru z filozoficznym spokojem.
– Nie musi tego czynić, ponieważ o niczym się nie dowie. Nie mogę panu wyjaśnić tego, czego sam nie rozumiem. Jestem przywiązany do Wilfreda. Jest wrażliwy i żałosny. Poza tym wszystko tu wygląda beznadziejnie! Jeśli musi pan wiedzieć, Wilfred przypomina mi trochę rodziców. Mieli sklepik w Southsea. Potem, kiedy miałem jakieś czternaście lat, otworzono po sąsiedzku wielki sklep samoobsługowy. To ich wykończyło. Próbowali wszystkiego – nie poddawali się. Przedłużony kredyt, gdy nie dostawali pieniędzy; specjalne oferty, na których właściwie nic nie zarabiali, całe godziny spędzone po zamknięciu sklepu, by zmienić dekoracje; darmowe baloniki dla miejscowych dzieci. Lecz to nie miało żadnego znaczenia. Wszystkie wysiłki były zupełnie bezcelowe. Nie mogło im się udać. Chyba potrafiłbym znieść ich porażkę. Natomiast nie byłem w stanie znieść ich próżnej nadziei.
Dalgliesh pomyślał, że w pewnym sensie go rozumie. Wiedział, o co chodzi Juliusowi. Oto jestem młody, bogaty i zdrowy; wiem, jak być szczęśliwym, gdyby ten świat zechciał wyglądać tak, jak ja bym sobie tego życzył. Jeśliby tylko inni ludzie nie upierali się przy swoich chorobach, kalectwie, bólu, bezsilności, porażkach, złudzeniach. Albo gdybym ja mógł być choć trochę bardziej samolubny, żeby mi na nich nie zależało. Gdyby tylko Czarna Wieża nie istniała. Znów usłyszał Juliusa:
– Niech się pan o mnie nie martwi. Proszę pamiętać, że jestem osierocony. Przecież tacy ludzie zawsze muszą pokonać swój smutek. Odpowiednią terapią jest współczucie z zachowaniem dystansu i mnóstwo zwykłej prostej strawy. Chodźmy lepiej na śniadanie.
Dalgliesh powiedział cicho:
– Skoro nie zamierza pan zadzwonić na policję, to może posprzątamy ten bałagan.
– Przyniosę kosz na śmieci. Nie mogę znieść buczenia odkurzacza.
Zniknął w swej niepokalanej, nowocześnie wyposażonej kuchni i wrócił z szufelką oraz dwiema szczotkami. Złączeni dziwnym braterstwem uklękli i wzięli się do pracy. Jednak szczotki były zbyt miękkie, by dało się nimi zmiatać kawałki marmuru, więc w końcu musieli je mozolnie zbierać pojedynczo.
IX
Patolog sądowy zastępował pracującego tu na stałe lekarza i jeśli oczekiwał, że jego trzytygodniowa służba na prowincji, w malowniczych okolicach południowo-zachodniej Anglii będzie mniej wymagająca niż jego zajęcie w Londynie, to musiał się poważnie rozczarować. Gdy po raz dziesiąty tego ranka zadzwonił telefon, lekarz ściągnął rękawice, starał się przez chwilę zapomnieć o piętnastu nagich ciałach, które wciąż czekały w chłodni na półkach, i z filozoficznym spokojem podniósł słuchawkę. Pewny siebie męski głos, gdyby nie przyjemny prowincjonalny akcent, mógłby należeć do każdego policjanta w stolicy, a i słowa też były te same co wszędzie.
– Czy to pan, doktorze? Mamy ciało na polu, trzy mile na północ od Blandford, i coś nam tu nie gra. Mógłby pan przyjechać na miejsce?
Takie wezwania rzadko kiedy różniły się od siebie. Zawsze mieli jakieś ciało w rowie, na polu, w rynsztoku albo w stalowej pułapce roztrzaskanego samochodu. I z reguły coś nie było w porządku. Wziął notes i zaczął zadawać te same co zwykle pytania, otrzymał na nie oczekiwane odpowiedzi. Zwrócił się do swego asystenta w kostnicy:
– Okay, Bert, bierz się do zaszywania. Nie ma w niej nic specjalnego. Powiadomisz biuro koronera, że może ciało zwolnić. Ja wyjeżdżam w teren. Przygotuj mi następne dwa, dobrze?
Po raz ostatni zerknął na wymizerowane zwłoki na stole. W przypadku Grace Miriam Willison, panny w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, nie miał wątpliwości. Żadnych zewnętrznych oznak przemocy, jakichkolwiek wewnętrznych objawów, które usprawiedliwiłyby wysłanie trzewi do analizy. Z pewną goryczą mruknął do asystenta, że jeśli miejscowi lekarze będą przysyłali ciała i tak już zapracowanym patologom sądowym, żeby skonfrontować swoje różne diagnozy, to patologowie mogą się równie dobrze zacząć pakować. Lecz tym razem rozpoznanie jej lekarza było właściwe. Nie znalazł wprawdzie zaawansowanego nowotworu w górnej części żołądka, ale teraz ta wiedza ani jej, ani jemu nic nie da. Przyczynę śmierci mogło stanowić tu, albo stwardnienie rozsiane, lub zbyt słabe serce. On nie był Bogiem i wybrał jedno. Być może panna Willison po prostu uznała, że przeżyła już dość i odwróciła się twarzą do ściany. Przy jej stanie należałoby raczej wyjaśnić tajemnicę jej długiego utrzymywania się przy życiu, a nie fakt śmierci. Patolog skłonny był do podejrzeń, że pacjenci na ogół umierają, kiedy dochodzą do wniosku, iż nadszedł ich czas. Lecz tego nie można było wypisać na świadectwie zgonu.
Dokończył wypełnianie dokumentów Grace Willison, dał asystentowi ostatnie instrukcje, po czym pchnął drzwi i wyruszył ku kolejnej śmnierci, następnemu ciału, ku temu, co jak przyznawał z niejaka ulgą, stanowiło jego właściwą pracę.
7
I
Kościół Wszystkich Świętych w Toynton okazał się nieciekawą rekonstrukcją budowli pochodzącej z wcześniejszego okresu. Cmentarz przykościelny stanowił trójkątny skrawek bujnego zachwaszczonego trawnika między zachodnią ścianą, drogą i rzędem posępnych zabudowań. Grób Victora Holroyda był prostokątnym kopcem obłożonym kwadratami darni. Obok znajdował się prosty drewniany krzyż, który wskazywał miejsce spoczynku prochów ojca Baddeleya. Grace Willison miała zostać pochowana w pobliżu. Wszyscy z Folwarku Toynton uczestniczyli w pogrzebie, z wyjątkiem Helen Rainer, opiekującej się Georgiem Allanem, oraz Maggie Hewson, której nieobecność i tak nikogo nie zaskoczyła. Dalgliesh natomiast zdziwił się, gdy po przybyciu na miejsce zauważył mercedesa Juliusa zaparkowanego przy bramie cmentarnej koło autokaru z Folwarku Toynton.
Sam cmentarz był ciasny, a ścieżka pomiędzy nagrobkami wąska i zarośnięta, więc dotarcie do grobu z trzema wózkami inwalidzkimi zajęło trochę czasu.
Miejscowy ksiądz przebywał właśnie na zaległym urlopie, a jego zastępca nie wiedział widocznie nic o Folwarku Toynton. Był bardzo zaskoczony, gdy zobaczył czterech żałobników odzianych w brązowe zakonne habity. Zapytał, czy są anglikańskimi franciszkanami, na co Jennie Pegram zareagowała nerwowym chichotem. Odpowiedź Ansteya, której Dalgliesh nie dosłyszał, najwidoczniej nie rozproszyła wątpliwości księdza, gdyż zaintrygowany i nieco zbity z tropu, szybko odprawił nabożeństwo, jakby pragnąc czym prędzej uwolnić cmentarz od groźby skalania go przez oszustów. Za radą Wilfreda zebrani zaśpiewali ulubiony hymn Grace, “O Święte Anioły czyste". Zdaniem Dalgliesha pieśń ta absolutnie nie nadawała się do amatorskiego wykonania bez akompaniamentu. Niepewne i niezgrane głosy niknęły w rześkim jesiennym powietrzu.
Nie było żadnych kwiatów. Ich brak, intensywny zapach świeżo wykopanej ziemi, łagodny blask jesiennego słońca, wszechobecna woń palonego drewna oraz świadomość obecności niewidocznych, acz natarczywych oczu zerkających zza żywopłotu – wszystko to przywoływało boleśnie wspomnienie innego pogrzebu.