Выбрать главу

– Czyli to pani znalazła ciało?

– Chyba że Millicent z sąsiedniego pokoju weszła wcześniej po kryjomu, uznała, iż sprawa nie wygląda ciekawie i wycofała się do siebie. Jeśli to pana interesuje, chodzi o siostrę Wilfreda, wdowę. Właściwie to nawet dziwne, że nie zajrzała do niego, wiedząc, że jest chory i samotny.

– Musiał to być dla pani wstrząs.

– Niespecjalnie. Przed ślubem byłam pielęgniarką. Widziałam więcej nieboszczyków, niż potrafię spamiętać. On zaś był bardzo stary. To młodzi… głównie dzieci… załamują człowieka. Boże, jak się cieszę, że skończyłam z tym zakichanym interesem.

– Poważnie? To pani nie pracuje w Folwarku Toynton?

Wstała i podeszła do kominka. Wydmuchnęła obłok dymu w lustro nad gzymsem, po czym przybliżyła twarz do szkła, jakby studiowała swe odbicie.

– Nie, jeśli tylko mogę tego uniknąć. I na Boga, staram się ze wszystkich sił. Mogę panu nawet wyznać, że jestem występnym członkiem tej społeczności. Nie współpracuję z resztą. Jestem wyrzutkiem i heretyczką. Nie sieję i nie zbieram. Nie poddaję się czarowi drogiego Wilfreda. Zupełnie ogłuchłam na płacz niepełnosprawnych. Nie padam na kolana w świątyni.

Odwróciła się ku niemu, spoglądając na poły wyzywająco, na poły pytająco. Dalgliesh doszedł do wniosku, że ten występ nie był zbyt spontaniczny, już nie raz musiała wygłaszać ten tekst. Brzmiał on jak rytualne usprawiedliwienie i detektyw podejrzewał, że ktoś pomógł jej w scenariuszu.

– Niech mi pani coś powie o Wilfredzie Ansteyu – poprosił.

– Czyżby Michael pana nie ostrzegł? Nie, nie zrobiłby tego. Cóż, to dziwna historia, ale spróbuję ją w skrócie opowiedzieć. Pradziadek Wilfreda zbudował Folwark Toynton. Dziadek zostawił posiadłość Wilfredowi i jego siostrze Millicent. Ten odkupił jej część, gdy zorganizował Dom. Osiem lat temu Wilfred zapadł na stwardnienie rozsiane. Choroba postępowała bardzo szybko; trzy miesiące później przykuła go do fotela. Potem pojechał z pielgrzymką do Lourdes i wyzdrowiał. Podobno dogadał się z Bogiem. Ty mnie wyleczysz, a ja poświęcę Folwark Toynton i wszystkie pieniądze niepełnosprawnym. Bóg na to poszedł i teraz Wilfred zawzięcie wywiązuje się z umowy. Sądzę, że boi się wycofać z tego układu, żeby nie wróciła choroba. Wcale go za to nie winie. Pewnie czułabym to samo. Wszyscy w głębi duszy jesteśmy przesądni, szczególnie gdy w grę wchodzi zdrowie.

– Czy miałby ochotę się wycofać?

– O, nie sądzę. To miejsce daje mu poczucie władzy. Jest otoczony wdzięcznymi pacjentami i wielbiony przez kobiety. Dot Moxon – tak zwana przełożona – skacze wokół niego jak stara kwoka. Wilfredowi jest z tym dobrze.

– Kiedy dokładnie wydarzył się ów cud? – zapytał Dalgliesh.

– On twierdzi, że gdy go zanurzono w studni. Mówi, iż początkowo doznał szoku przy zetknięciu z zimnem, ale natychmiast poczuł mrowiące ciepło, które przebiegło całe jego ciało i przepełniło je wielkim szczęściem i spokojem. Ja czuję dokładnie to samo po trzeciej whisky. Jeżeli Wilfred potrafi to w sobie wywołać, kąpiąc się w lodowatej wodzie pełnej zarazków, mogę tylko powiedzieć, że ma cholerne szczęście. Po powrocie z Lourdes stanął na nogi po raz pierwszy od sześciu miesięcy. Trzy tygodnie później hasał jak młody baran. Nawet nie pofatygował się, by wrócić do Szpitala Świętego Zbawiciela w Londynie, gdzie go leczono, więc nie mogą tam zapisać sobie jego cudownego wyleczenia na własne konto. Jednak szkoda, bo byłby to niezły dowcip.

Zawahała się, jakby chciała jeszcze coś powiedzieć, ale dodała tylko:

– Wzruszające, prawda?

– Interesujące. W jaki sposób znajduje pieniądze, by wypełnić swoją część zobowiązania?

– Pacjenci płacą w miarę możliwości, a niektórzy są tu przysyłani na mocy umowy zawartej z lokalnymi władzami. Poza tym, oczywiście, Wilfred wykorzystał własny kapitał. Lecz sprawy wyglądają kiepsko, przynajmniej on tak twierdzi. Spadek ojca Baddeleya przyszedł w samą porę. Poza tym Wilfred wykorzystuje personel. Ericowi nie płaci tyle, ile powinien. Philby, człowiek do różnych posług, siedział w więzieniu i prawdopodobnie gdzie indziej nikt by go nie zatrudnił, a siostra przełożona, Dot Moxon, też miałaby kłopoty ze znalezieniem pracy, po skandalu związanym ze znęcaniem się nad pacjentami w jej ostatnim szpitalu. Musi być wdzięczna Wilfredowi, że w ogóle ją przyjął. Ale przecież wszyscy jesteśmy strasznie, strasznie wdzięczni drogiemu Wilfredowi.

Dalgliesh powiedział:

– Pójdę chyba do Folwarku i przedstawię się. Mówi pani, że zostało tylko pięciu pacjentów?

– Nie określamy ich tym mianem, chociaż nie wiem, jak Wilfred chciałby ich nazywać. Pensjonariusze za bardzo kojarzą się z więzieniem, chociaż. Bóg jeden wie, byłoby to dość odpowiednie określenie. Tak, zostało tylko pięciu. Wilfred nie przyjmuje nowych, z listy oczekujących, zanim czegoś nie postanowi w sprawie Domu. Trust Ridgewella miałby chrapkę na majątek i Wilfred rozważa, czy nie oddać całości ze wszystkim, i w dodatku gratis. Właściwie jeszcze dwa tygodnie temu było sześciu pacjentów, ale potem Victor Holroyd spadł z cypla Toynton i roztrzaskał się o skały.

– To znaczy, zabił się?

– No cóż, był w wózku inwalidzkim dziesięć stóp od krawędzi urwiska. Albo wyśliznęły mu się z rąk hamulce i spadł, albo popchnął go sanitariusz, Dennis Lerner. Ponieważ Dennis nie potrafiłby zabić nawet muchy, nie mówiąc o człowieku, panuje ogólne przekonanie, że Victor zrobił to sam. Jednak nie chcemy martwić naszego drogiego Wilfreda, więc wszyscy zawzięcie udajemy, że nastąpił wypadek. Żal mi Victora. Lubiłam go. Był tu chyba jedyną osobą, z którą dawało się porozmawiać. Za to pozostali go nienawidzili. Teraz mają nieczyste sumienia i zastanawiają się, czy go czasem źle nie oceniali. Jak się chce ludzi wykołować, to trzeba umrzeć. Rozumie pan, jeśli facet cały czas mówi, że życie jest nic niewarte, to się uważa, iż prawi banały. Kiedy potwierdza to czynem, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy rzeczywiście czegoś w tym nie ma.

Dalgliesh na szczęście nie musiał odpowiadać, gdyż usłyszał snmochód na podjeździe. Maggie, która miała najwyraźniej tak dobry słuch jak on, zerwała się na równe nogi i wybiegła. Duża czarna limuzyna podjeżdżała do rozstajów ścieżek.

– Julius – wyjaśniła zdawkowo Maggie i zaczęła wymachiwać łykami.

Samochód zatrzymał się, a następnie skręcił w kierunku Chaty Nadziei. Dalgliesh dostrzegł, że to czarny mercedes. Gdy tylko zwolnił, Maggie zaczęła biec obok jak natrętna uczennica i wykrzykiwać wyjaśnienia przez otwarte okno. Samochód przystanął, a Julius Court wyskoczył z wozu.

Był wysokim, smukłym młodzieńcem w luźnych spodniach i zielonym wojskowym swetrze z łatkami na ramionach i łokciach. Jasne, krótkie włosy przylegały mu do głowy jak blady błyszczący hełm. Pomimo władczej i butnej miny, widoczne worki pod przenikliwymi oczami oraz lekki wyraz rozdrażnienia małych ust osadzonych w ciężkim podbródku świadczyły, że ich właściciel lubi sobie czasami pofolgować. W średnim wieku będzie tęgi, a nawet gruby. Teraz jednak sprawiał wrażenie nieco aroganckiego przystojniaka, a biała trójkątna blizna nad jego prawą brwią potęgowała jeszcze to wrażenie.

Wyciągnął dłoń i powiedział:

– Szkoda, że pan się spóźnił na pogrzeb.

Zabrzmiało to tak, jakby Dalgliesh spóźnił się na pociąg.

– Ależ, mój drogi – jęknęła Maggie – nic nie rozumiesz! On wcale nie przyjechał na pogrzeb. Pan Dalgliesh nawet nie wiedział, że stary wykorkował.

Court spojrzał na Dalgliesha z nieco większym zainteresowaniem.

– O, przepraszam. Może lepiej podjedzie pan do Folwarku. Wilfred Anstey na pewno powie panu więcej niż ja o ojcu Baddeleyu. Gdy stary umarł, byłem w swoim londyńskim mieszkaniu, więc nawet nie mogę panu opowiedzieć żadnych ciekawostek z łoża śmierci. Wskakujcie oboje. Mam z tyłu trochę książek z Biblioteki Londyńskiej dla Henry'ego Carwardine'a. Równie dobrze mogę je zawieźć od razu.