– Szeryfie, telefon do pana na pierwszej linii.
– Dziękuję – odkrzyknął i podniósł słuchawkę. – Szeryf Gallagher.
– Cześć, Roń. Mówi Paul Sorenson. Widziałeś wieczorne wiadomości?
– Nie. Cały dzień spędziłem w terenie. Dopiero co wróciłem do biura. Był wypadek pod miastem. A czemu pytasz?
– Ta Whitman zaczyna rozrabiać. Co zamierzasz z tym zrobić?
Roń Gallagher zmarszczył czoło.
– Nie wiem, co masz na myśli. Rozzłoszczony Paul Sorenson niemal wypluwał słowa z ust.
– Chodzi mi o to, że ta kobieta zagraża mieszkańcom Marmet. Oświadczyła, że zamierza odnaleźć zabójcę ojca i sugeruje, że ukrywamy wśród nas kryminalistów. Masz ją powstrzymać.
W pierwszej chwili Roń Gallagher chciał powiedzieć Sorensonowi, żeby nie wtrącał się do cudzych spraw. Zaraz potem jednak odetchnął głęboko, by nie poddać się napadowi furii. Długo szukał w myślach starannie wyważonych słów.
– Słuchaj, Paul, kiedy ostatnim razem zaglądałem do naszej konstytucji, widziałem zapis, który wszystkim obywatelom gwarantuje wolność słowa, chyba że ktoś kogoś oczernia. Tak więc ta kobieta ma pełne prawo mówić, co jej się podoba. Chce odnaleźć zabójcę swego ojca, a ja też wznowiłem śledztwo. Ktoś odebrał Whitmanowi życie i przez ponad dwadzieścia lat zbrodniarz unikał kary. Uważam, że najwyższa pora, aby wreszcie okazać rodzinie zamordowanego trochę ludzkich uczuć i udzielić pomocy. Tak nakazuje zwykła przyzwoitość.
Zirytowany Paul Sorenson poczerwieniał na twarzy. Nie przywykł do tego, aby mu się przeciwstawiano lub krytykowano jego pomysły.
– Robisz zbyt wiele szumu wokół tej sprawy – surowym tonem zganił rozmówcę. – W tej sytuacji będzie ci piekielnie trudno wygrać wiosenne wybory.
Tym razem dotknął szeryfa do żywego.
– Czy to groźba?
– Oczywiście, że nie – zaprzeczył bankier. – Przecież nie mam żadnego powodu, aby ci grozić.
– Właśnie się nad tym zastanawiałem – oświadczył Roń Gallagher. – A skoro już poruszyliśmy ten temat, uprzedzam z góry, że zamierzam sprawdzić, czyje dochody wzrosły znacząco przez ostatnie dwadzieścia lat, a także zbadać pochodzenie tego typu pieniędzy.
Paul Sorenson poczuł, jak zaczyna walić mu serce.
– O co ci do diabła chodzi?
– Sądzę, że to oczywiste – odparł szeryf. – Jeśli Franklin Whitman nie mógł wydać skradzionego z banku miliona, zrobił to ktoś inny.
– Chyba mnie o nic nie oskarżasz!
– Nie oskarżam nikogo. Na razie.
Niemile zaskoczony, że jego telefon do Gallaghera okazał się całkowitym niewypałem, Paul Sorenson ze złością rzucił słuchawkę.
Stojąc za biurkiem, rozglądał się po pokoju, podziwiając wytworne wnętrze i rzucające się w oczy bogactwo. Analizował dopiero co usłyszane słowa szeryfa, mrużąc gniewnie oczy.
Nie po to harował latami, aby teraz patrzeć bezczynnie, jak wszystko traci. A już z pewnością nie dopuści do tego, aby zniszczyła go jakaś tam niewiele znacząca kobieta. Sarah Whitman.
Tylko że ona wiedziała o nim coś, o czym nikt inny nie miał pojęcia. I w każdej chwili mogła go wydać.
Podniósł następny klocek i położył na pniu, a potem sięgnął po siekierę. Drewno schło od jesieni i już od dawna nadawało się do spalenia w kominku, lecz Tony nie pomyślał o tym, aby zawczasu je porąbać. Teraz był zadowolony, że ma coś do roboty poza domem.
Od miesięcy nie wykonywał tak intensywnej pracy fizycznej. Czuł teraz napięcie każdego mięśnia. Od jakiegoś czasu dręczyła go jedna natrętna myśl. Był coraz bliższy zakochania się po uszy w Sarah Whitman.
Nie pragnął o niej zapomnieć, ale miał w życiu jedną zasadę. Jeśli kobieta odmówiła mu fizycznego zbliżenia, był to zazwyczaj koniec związku. Bez względu na wszystko.
Rąbał systematycznie grube klocki drewna i wdychał ostry, żywiczny zapach świeżych szczap. Uzmysłowił sobie, jak przyjemnie jest siedzieć przy buzującym w kominku ogniu. Mimo woli jego myśli znów zaczęły krążyć wokół innych spraw.
Co należało teraz zrobić? Może otworzyć butelkę wina, wyciągnąć krakersy i trochę sera? A Sarah…? Co z nią? Nie powinien ani przez chwilę o niej myśleć, ani tym bardziej marzyć o zbliżeniu. Chyba że chciał również ten wieczór zakończyć lodowatym prysznicem.
– Do diabła z tym wszystkim!
Po raz ostatni Tony uderzył silnie siekierą. Rozszczepił klocek drewna na dwie części, a potem dorzucił do sterty polan. Otarł pot z czoła, odniósł siekierę do małej szopy na narzędzia i zawiesił na wbitym w ścianę haku.
Dopiero po wyjściu z szopy poczuł, jak bardzo jest wykończony fizycznie. Był to jednak dobry rodzaj zmęczenia, gdyż towarzyszyła mu satysfakcja z wykonanej pracy. Pracy bardzo pożytecznej, bo zapewniającej ciepło.
Z naręczem porąbanego drewna ruszył w stronę domu. Zdziwił go widok Sarah stojącej przy tylnym wejściu. Przytrzymała mu drzwi.
– Dziękuję. – Uśmiechnął się. – Wiedziałem, że jest jakiś powód, dla którego zaprosiłem cię do siebie.
Żart był ostatnią rzeczą, jaką spodziewała się usłyszeć. Nagle poczuła, jak opada z niej napięcie.
Zamknęła za Tonym drzwi, a potem patrzyła, jak przez kuchnię wchodzi do środka domu.
Miał ładnie rozbudowane, szerokie bary. Seksownie poruszał biodrami. Fascynującą grę mięśni na plecach zawdzięczał obciążeniu rąk stosem drewna, ale długie nogi, szczupłe biodra i gibkość ciała były jego wyłączną zasługą.
Widok Tony'ego podniecił Sarah. Gdyby nie stchórzyła, leżeliby już w łóżku i kochali się jak szaleni. Ale to byłby tylko i wyłącznie seks. Nie mogło ich łączyć nic więcej, bo nie potrafiłaby się związać z tego typu mężczyzną, a już na pewno nie powinna tego robić.
Gdyby zakochała się w Tonym DeMarcu, byłoby to równoznaczne z popełnieniem emocjonalnego samobójstwa.
Co z tego, że okazałby się znakomitym kochankiem? Akurat co do tego Sarah nie miała żadnych wątpliwości. Ale potem… Jej życie było już wystarczająco skomplikowane i obfitujące w przykre wydarzenia. Nie chciała przysparzać sobie dodatkowych cierpień.
Tony dotarł do salonu i zrzucił stos polan w pobliżu paleniska. Towarzyszący temu łoskot wyrwał Sarah z rozmyślań. Zawróciła do kuchni i zabrała się za mieszanie przyrządzanej zupy. Znajomy zapach gotujących się krewetek, kiełbasy i przypraw sprawił, że zatęskniła za Nowym Orleanem. Właś nie zmniejszała płomień pod garnkiem i miała zabrać się za nakrywanie do stołu, kiedy zjawił się Tony.
Zaskoczony skupioną miną Sarah zatrzymał się w drzwiach. No, no, jeśli ta kobieta kocha się z równą pasją, z jaką gotuje…
– Do diabła – warknął. Odwróciła się w jego stronę.
– Mówiłeś coś do mnie? – spytała.
– Nie. – Westchnął. – Gadałem do siebie. – Zmusił się do uśmiechu. – Coś tu naprawdę wspaniale pachnie.
Sarah wzruszyła ramionami.
– Lubię gotować. To mnie uspokaja.
Podszedł bliżej i zaczął się bawić kosmykiem włosów opadających jej na twarz. Szybko jednak cofnął dłoń.
– Czy zdążę jeszcze wziąć prysznic? – zapytał.
– Znowu? – Gdy tylko wypowiedziała te słowa, aż jęknęła. – Przepraszam, nie chciałam…
– Nic się nie stało. Zapomnij. – Tony wskazał palcem gotującą się zupę. – Zajmie mi to niewiele czasu. Nie zdejmuj garnka z ognia. Lubię wszystko, co gorące. – Mrugnął porozumiewawczo do Sarah, uśmiechnął się figlarnie i już go nie było.
Gdy tylko opuścił kuchnię, złapała się za głowę. Miałaby zapomnieć? Wykluczone… Lubi wszystko co gorące? Gdyby ona sama jeszcze trochę się rozgrzała, chyba buchnęłyby z niej płomienie.
Trochę sfrustrowana i zła na siebie Sarah, nakryła do stołu, a potem zajrzała do piekarnika. Kiedy wróci Tony, chleb powinien być gotowy.