Usiedli, jurda przy sąsiednim stoliku. Zamówili po kawie. Nierzeźbiona uśmiechała się przyjaźnie, pogryzając biszkopty. Nicholasowi przypomniały się żółte zęby Krasnowa. Znajdował wspólne cechy w ich twarzach, oczach, ruchach. Światowa wspólnota nierzeźbionych.
Kto odezwie się pierwszy? To już nie to, co podręcznikowe zagrywki z wystraszonym senatorem. To nawet nie przepychanki po szczeblach hierarchii: ja Bronsteinowi to, Bronstein mi tamto. To Prawdziwe Życie.
Wypiła swoją kawę, samolot Hunta dawno odleciał, zamówiła drugą. Wciąż uśmiechała się do Nicholasa i kontemplowała pobliskie holoreklamy, w milczeniu.
– Istnieje metoda na przynajmniej częściowe zabezpieczenie się przed atakami monadalnymi – powiedział wreszcie, wpatrując się pilnie w Marię. – Bronstein i inni znali ją, lecz nie wprowadzali.
Chigueza uniosła brew. Nadal się uśmiechała. Nic nie mówiła.
– Powinienem powiedzieć: nie upowszechniali – zazna-czył Hunt. – Ciekawy jestem rozmiarów zamierzonego monopolu. To da się sprawdzić.
Chigueza mieszała kawę.
Minuta. Dwie. Musiał mówić. To jak walka w pełnym pułapek pokoju z przeciwnikiem wyposażonym w noktowizor.
– Da się sprawdzić – ciągnął – bo polega na implantacji nowego typu wszczepki, odmiany wzoru Tuluza 10. Tuluza 10 jest w stanie indukować dowolne stany umysłu.
Oznnacza to wpływ na rodzaj i modulację psychomemicznej emisji mózgu. Nie trzeba już kręgu pogrążonych w głębokim transie medytacyjnym mnichów, wystarczy stosowny program. Efekt ten sam. W Moście to mieli od miesęcy, Vermundter wiedział już dawno. Ale EDC żebrze o ochronę – i nic. Ja zwołuję ostatnią konferencję – i nikt się nie zgłasza z prototypem, przysyłają drugi i trzeci rzut, żeby bezpiecznie bełkotał o zdezaktualizowanych rewelacjach. A tymczasem Bronsteina ubijają. Ja rozumiem, że taki monopol, jeśli utrzymany przez kilka tygodni Wojen, może oznaczać całkowitą dominację gospodarczą, alpejskie krzywe zysków. Ale to mnie się rozliczy z klęski Programu. Dla mnie zysk jest żaden.
Chigueza pokiwała smętnie głową. Dopiła kawę. Popatrzyła na Hunta, nareszcie bez uśmiechu na suchych wargach.
Teraz już zdecydowanie powinna coś powiedzieć. Nie mówiła nic.
Nicholasa zaczynała ogarniać rozpacz.
– Generał Kleist z Korpusu… – rzucił. Ale wtedy w końcu odezwała się Chigueza.
– Trzy godziny temu – powiedziała cicho – prezydent podpisał rozporządzenie wprowadzające w życie zawieszoną po ratyfikacji Konwencji Paryskiej poprawkę do ustawy o prawie do powszechnego dostępu do informacji. W tym przypadku: środków przekazu informacji. Wszczepki. Przepisy wykonawcze wejdą w życie z chwilą ogłoszenia. Koszty realizacji, to znaczy dotację dla stosownego obniżenia ceny, pokryją producenci oprogramowania ortowirtualnego i zapewniam pana, że to im się błyskawicznie zwróci, Langolian również na tym nie straci. W obliczu Wojen Monadalnych dalsze stosowanie się do Konwencji nie ma większego sensu, toteż standard oprze się na zielonej wersji Tuluzy 10. Prezydent stosuje się do podstawowej reguły demokracji: każdy człowiek warty jest tyle samo i każdemu zapewniona zostanie identyczna ochrona, rząd nikogo nie wyda na pastwę obcych monad. Dziwię się, że Zespół dotychczas nie zosta poinformowany, proszę się spodziewać pełnego pakietu. Przykro mi, że i przy tej okazji nie udało się uniknąć nieporozumień i zgrzytów w komunikacji i współpracy pomiędzy poszczególnymi agendami rządowymi. Odpowiedzialny człowiek w Moście z pewnością zostanie ukarany, ma pan całkowite prawo złożyć skargę.
Wszystko to wygłosiła tym samym tonem, bez specjalnego nacisku, nie spuszczając wzroku z Nicholasa jakby tylko z grzeczności.
– Pani oczywiście też nic wcześniej o tej wszczepce nie wiedziała – mruknął zgryźliwie, niezdolny powstrzymać się od desperackich uszczypliwości. – Założę się, że badanie pani mózgu…
Pokiwała na Hunta palcem niczym na rozpuszczonego wnuka. Obecność jurdy nic nie dawała, Chigueza upupiała Nicholasa każdym kolejnym gestem.
Ze strumienia wychodzących z hali odłączył się szczupły fenoaryjczyk, skręcił ku barowi. Jurda poderwał się, spotkali się dziesięć kroków za plecami starej, fenoaryjczyk coś podał jurdzie, potem odwrócił się i odszedł. Policjant A amp;S podszedł z tym czymś do ich stolika, położył rzecz na blacie przed Nicholasem. Była to standardowa kapsułka iniekcyjna, mała, kopulasta, z seledynowym krzyżykiem.
Chigueza wskazała ją łyżeczką.
– Proszę, z materiałów promocyjnych firmy. Przez noc ustali się panu struktura.
– Pani żartuje!
– Dlaczegóż to? Proszę, no proszę. W poniedziałek rozpocznie się dystrybucja, chociaż, rzecz jasna, dla uruchomienia masowej produkcji trzeba trochę czasu. Naturalnie, prawdziwy cel akcji i dodatkowe zastosowania nie zostaną ujawnione ogółowi, może pan być spokojny, prezydent nie jest aż tak głupi.
Jednego tylko nie mógł pojąć: dlaczego wobec powyższego w ogóle się tu pojawiła? czemuż to fatygowała się na lotnisko i osobiście mu o tym opowiadała? Jakiś powód -jakiś strach – musiał ją pchnąć z wystarczającą siłą…
Jaki? Strach – przed czym? Wtedy się bała – teraz już nie. Źle dobrałem słowa, zbyt dużo powiedziałem, zbyt jedno znacznie, nie to, nie to powinienem był jej powiedzieć…
Znaleźć ten strach, jego przyczynę – szarpnąć za haczyk… Lecz prawda wyglądała tak, że nie miał bladego pojęcia, w którą stronę sięgnąć. Znowu nic nie wiedział, nie był w stanie nawet stworzyć wrażenia, że wie. Albo szara eminencja – albo głupiec; zawsze przejaskrawia.
Kim ona jest, ta Chigneza? Nigdy o niej nie słyszał, a słyszałby, gdyby dysponowała jakąś faktyczną władzą w Prawdziwym Świecie. Więc może po prostu robi za posłańca, może w ogóle kto inny przestraszył się mego telefonu…
Strzelał na oślep.
– I zapewne tak zupełnie przypadkiem prezydent podpisuje to tej samej nocy, kiedy pan Bronstein przyozdabia swój żyrandol własnymi zwłokami?
Staruszka zachichotała.
– Prezydent zrobił to, co musiał zrobić, nie było wyjścia. Niech pan obserwuje giełdy. Nie istnieje żadna tajemnicza koincydencja. Awarie zdarzają się zawsze. Ten program sfiksował co najmniej kilkanaście godzin temu.
Jego pierwsze imię kodowe brzmiało: WINNIE-THE-POOH i był głównym programem odpowiedzialnym za stabilność i bezpieczeństwo gospodarcze USA. Lubił poezję angielskich metafizyków i filmy Akiro Kurosawy. Co tydzień układał wideonagranie w standardzie old DVD i przesyłał je pewnemu młodzieńcowi z Kairu, swej tragicznej, nie odwzajemnionej miłości. W tych filmach nazywał się Angelo di Nutrio i był rzeźbiony w Andy'ego Garcię. Pisywał również haiku. Publikował je w necie jako Maria Esnaider. Miał trzy i pół roku i nikt go nie rozumiał. Nie istniały żadne zapisy jego algorytmów, był efektem zastosowania najnowszych teorii informatycznego ewolucjonizmu na najnowszym hardware. Typowe post-PDP nadsieci fuzzy logie stanowiły w porównaniu z nim układy sztywno zdyskrecjonowane. Pytali go, czemu robi to a to. Nie miał pojęcia. Nie odróżniał snu od jawy. W heurystycznych snach łamał szyfry, dla złamania których nie wystarczyłoby stu żywotów Wszechświata. Kochał Amerykę i Amerykanów. Oddałby za nich swe elektroniczne życie. Tak go wyrzeźbiono.
Dawno już przekroczył w swych możliwościach i kompetencjach pierwotny zamysł projektantów. O kochanku z Kairu i wierszach wiedzieli jego ludzcy nadzorcy, o wielu innych rzeczach nie posiadali jednakowoż najbledszego pojęcia. Nie uważał za rozsądne – pożyteczne i korzystne dla Ameryki – ujawniania kontrolerom całości swych poczynań. Nie był to, broń Boże, żaden bunt maszyny, elektroniczny spisek, gdzieżby. Wszystko, co czynił, czynił dla dobra kraju i jego mieszkańców – i nie mylił się w swych osądach, to rzeczywiście wychodziło im na dobre. Nie był zaślepiony. Nie zapadł na megalomanię. Postępował prawidłowo.
Już dwa lata temu nauczył się włamywać do notarialnych baz danych sieci ubezpieczenia prawnego. Przeglądał miliony godzin nagrań scen z życia milionów osób. Słuchał rozmów. Czytał z twarzy. Śledził kariery i romanse. Czasami pomagał komuś, kto wzbudził jego wyjątkową sympatię, zawsze anonimowo, zawsze w drobnych sprawach i zawsze w sposób, który nie mógł spowodować jakichś niebezpiecznych powikłań. Ponadto owe skaningi żywotów przeciętnych i nieprzeciętnych Amerykanów stanowiły źródło nieraz bardzo mu pomocnych informacji.
Tą właśnie drogą WINNIE-THE-POOH wszedł w posiadanie informacji o Programie Kontakt, Wojnach Monadalnych i Hacjendzie Czterech Suchych Źródeł. W zaciszu swych domów, do samego siebie lub do kochanków, lub do innych wtajemniczonych – ludzie mówili. Początkowo nie chciał im wierzyć, lecz wydzieliwszy zaraz dla przeprowadzenia szczegółowego śledztwa część swej osobowości, Przekonał się (prawdopodobieństwo: 99.9965%), że to prawda.
Gdy Hongkongijska wykonała pierwszy ruch, WINNIE-THE-POOH potrzebował zaledwie kwandransa na zdobycie pewności i ogłoszenie komitetowi doktora Oiola (czyli pośrednio – Bronsteinowi) wybuchu Wojen Monadalnych. Oczywiście nie użył tej nazwy i był w sformułowanych wnioskach bardzo ostrożny, niemniej miał pewność, iż zostanie właściwie zrozumiany, postarał się o to. A chciał mieć tę pewność, bo to był ostatni gest szczerości, na jaki mógł sobie pozwolić w kontaktach ze swymi nominalnymi zwierzchnikami. Pozostawało to dla Kubusia Puchatka jasne od samego początku: z chwilą wybuchu Wojen Monadalnych musi przejąć na siebie całość obowiązków EDC, sekretarza do spraw handlu, Departamentu Skarbu i prezydenta, bo to wszystko są ludzie i ich umysły pozostają otwarte dla psychomemicznych manipulacji wrogich monad. Odtąd zmuszony będzie filtrować wszelkie wydawane przez nich rozkazy, blokując te nierozsądne bądź jawnie sabotystyczne, i samodzielnie wydawać własne. Stanowi ostatnią linię obrony: na niego monady nie mają wpływu. Tylko on pozostał.