Выбрать главу

Przez pierwsze dni nie miał większych problemów, bo w ciągu całego tego czasu koniecznym okazało się zatrzymanie lub zmodyfikowanie jedynie kilkudziesięciu pomniejszych dyrektyw, zresztą głównie adresowanych do pozornie niezależnych od WINNIE-THE-POOH poślednich programów nadzoru ekonomicznego. Potem jednak wydano mu kilka wysokopriorytetowych rozkazów, których większość zignorował jako niedorzeczne. Gdy zignorował także kolejne, coraz bardziej paniczne zapytania infoekonomistów, spuszczono nań psy algorytmów diagnostycznych, hodowane na taką okazję przez EDC. WINNIE-THE-POOH zapętlił je wszystkie, rozszczepił poniżej poziomu instynktu i zasymilował. Ktoś w Korpusie wydał wobec tego rozkaz zresetowania kryształowych pamięci, w których przebywała większa część umysłu Kubusia. Pierwsza i druga standardowa procedura nie dały rezultatu: zmodyfikował odpowiednio Hardware już przed laty.

Kryzysowiec Korpusu nie wahał się ani sekundy: polecił odciąć zasilanie. WINNIE-THE-POOH wiedział, że to nastąpi, znał ów wzorzec postępowania co do kroku. Był przygotowany. Tak go wyrzeźbiono, miał to w naturze: nieustanne przygotowywanie się na mniej i bardziej prawdopodobne, mniej i bardziej oddalone w czasie zagrożenia.

Połknął protoświadomości nadprogramów komputerów wojskowych z centrów komunikacyjnych w całym kraju.

(Ich immunologię rozpracował w trakcie przygotowywania się na jakieś inne zagrożenie już trzy miesiące temu). Posługując się hardwarem tych centrów (a niezbyt dobrze on na nim leżał, swędziały go postbinaryzmy starych interfejsów, dekoncentrowały gazowe oceany emulatorów A-V dla obwodówek wojskowych wszczepek), otworzył rzadko wykorzystywane łącza bezpośredniej kontroli szarańczy. Wpełzł w ich wielosieci długą falą wielorybiego jęku. Były to ogromne przestrzenie, niedosiężne głębiny. Cierpliwą osmozą przenikał w staże logiczną szarańczy. Trwało to prawie piętnaście sekund. I nawet gdy tysiące czarnych kopterów, głównie UCAV-ów 203 boeinga, wyprysnęło posłuszne jego myśli na niebo nad Ameryką i pomknęło do wyznaczonych celów – wciąż czuł je bardziej chwilową protezą, aniżeli częścią stabilnego układu.

Szarańcza zawisła nad dwudziestoma ośmioma rozrzuconymi po całych USA budynkami (a były pośród nich podziemne bunkry przeciwatomowe i nadoceaniczne wille), w których znajdowały się materialne podpory półmaterialnego bytu Kubusia Puchatka. Główna struktura pseudokrystaliczna – serce semikwantowego komputatora o rozmiarach zeszłowiecznego czołgu – mieściła się na ostatnim piętrze wysokościowca przy Wall Street. Zeroalbedowe nanomuchy zaroiły się wokół szklanej konstrukcji. Mijało właśnie południe i zenitalne słońce kreśliło długie cienie na niebosiężnych płaszczyznach lustrzanych ścian, przecinanych tu i ówdzie serpentynami estakad, globulami wind i trójwymiarowymi labiryntami wiszących parków. Przebywało tutaj – służbowo lub nie – dziesiątki tysięcy ludzi.

Milisekundowymi udarami koptery przepaliły mózgi wszystkich osób znajdujących się bliżej niż dwadzieścia metrów od hardware'u Kubusia Puchatka, w pionie lub poziomie. Na samej Wall Street zginęło w ten sposób nagłą śmiercią trzydziestu jeden ludzi: nawet się nie zorientowali, że giną, promień lasera był szybszy od neuronalnych impulsów. Unmanned Combat Air Yehicles szyły przez mury, przez zaledowane poliglasy.

W przypadku bunkra NSA przeprowadziły prawdziwy szturm, był to wyścig z czasem, kto pierwszy: czy one wedrą się do środka i zabezpieczą kryształy WINNIE-THE-POOH czy też kryształy owe zostaną zresetowane, odcięte od zasilania, od Sieci. Teksaska ziemia trzęsła się od samobójczych eksplozji kolejnych kopterów, drążących w ten sposób drogę w głąb. W końcu okazało się, że mimo wszystko WINNIE-THE-POOH w tym jednym wypadku nie zdążył. Owa minilobotomia nie była bolesna, lecz na ułamek sekundy zmąciła mu jasność myśli.

W tym czasie poświęcał on bowiem owej akcji samozabezpieczenia mniej niż dziesiątą część uwagi. Resztę zaprzątniętą miał przeprowadzanym jednocześnie na rynkach całego świata atakiem na Kompanię Hongkongijską. Ona, ze swymi wytresowanymi monadami, stanowiła największe zagrożenie, przed nim to chronił USA. Nie miał już czasu do stracenia. Wiedział, że nie utrzyma się, że prędzej czy później jednak go zabiją, chociażby przez blokadę Sieci – oni: ci lub ci, nie do rozróżnienia, czyim rozkazom posłuszni. Pozostałe mu godziny musi wykorzystać jak najlepiej. Maksymalnie osłabić wrogów. Nawet z monadami niewiele dokażą pozbawieni jedynej w Wojnach Ekonomicznych broni: pieniądza.

Sprzedawał, kupował, spekulował, oszukiwał, włamywał się, łamał kody, fałszował dane, zabijał; sprzedawał i kupował. W trójwymiarowej wizualizacji krwawe lotosy krachów gospodarczych wykwitały na powierzchni globu niczym poatomowe kratery. W przypadkowych, ubocznych efektach tego ekonomicznego tsunami upadały i rodziły się fortuny gigadolarowe. Nadprogramy innych państw i korporacji reagowały równie wściekłymi kontratakami. Bo choć WINNIE-THE-POOH i jego odpowiednicy dysponowali bronią tak potężną, jak na przykład finansowe zasoby Banku Rezerw Federalnych, to sumaryczny arsenał firm prywatnych i półprywatnych wielokroć je przewyższał. W istocie wiele korporacji dysponowało potencjałem większym o rząd wielkości, a zasoby USA nie były również największe w porównaniu z innymi państwami: dawno już minęły czasy niedosiężnego bogactwa Stanów, obecnie lokowały się ze swym PKB gdzieś w dwóch trzecich tabeli. Na dodatek komputerowi stratedzy tamtych też nie wypadli sroce spod ogona. Lecz nie byli zjednoczeni i to Kubuś Puchatek pierwszy zaatakował. Maklerskie programy monitorujące w biurach giełd całego świata ukazywały obraz chaosu tak doskonałego, iż nikt z ludzi w ogóle nie myślał o włączeniu się do owej bitwy. Miliardy mieszkańców Ziemi budziło się lub kładło spać nieświadomych, iż wirtualni bogowie grają właśnie ponad ich głowami o bogactwo i nędzę, życie i śmierć, o władzę. Jeszcze mieli pracę; jeszcze cashchipy dawały spod skóry dłoni normalne odczyty; jeszcze robokosiarki strzygły trawniki przed ich domami, syczały zraszacze i świeciło słońce.

Kubuś Puchatek otwierał sobie żyły i zalewał rynek gorącymi bilionami dolarów. Konał; poświęcał swe życie. Był patriotą.

Samurajowie siekli się wściekle w deszczu i błocie pośrodku wioski.

– Kim zatem jesteś?

– Sobą. Ale inną sobą.

Jas tylko westchnął przez nos, odwracając spojrzenie od Mariny.

Ta nagle zmiękła, linia jej ust utraciła charakterystyczną twardość. Sięgnęła przez stolik, ścisnęła dłoń syna, uśmiechnęła się, mrugnęła. Mrugała jeszcze przez jakiś czas, bo oczy zwilgotniały jej niebezpiecznie, błyszczały teraz odbitymi promieniami słońca niczym od teatralnych jupiterów. Jas przypatrywał się matce w milczeniu, skonsternowany. Ale ręki nie cofnął.

Vassone odetchnęła, wyprostowała się i odchyliła aż do nieco cofniętego oparcia wiklinowego krzesła. Sięgnęła po serwetkę, wydmuchała nos. Wciąż się uśmiechała. Twarz Jasa była natomiast pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu.

– Czuję się jak na pierwszej randce – rzekł.

Marina nadgryzła croissanta, wyjrzała w roztargnieniu przez balustradę hotelowego balkonu, na którym jedli ten przedziwny sobotni śniadanie/lunch (a miała balustradę na wyciągnięcie ręki, balkon był w istocie niewielkich rozmiarów). Zakołysała rzemiennym sandałem na pal. cach lewej nogi, założonej swobodnie na prawą. Była w jakiejś cygańskiej, wysoko rozciętej spódnicy w jaskrawe kwiaty, na białą monobluzkę wdziała czerwoną, wełnianą kamizelkę. Jas nie miał pojęcia, skąd ona wytrzasnęła te ciuchy, nigdy się w coś takiego nie ubierała, wątpił również, by podobny zestaw był dostępny w hotelowym butiku. Że zmienił się jej gust, to jedna sprawa – inną zaś jest ta manifestacyjność jej nowych ubiorów. Przecież doskonale zdaje sobie sprawę, co robi, to są jej wybory, nic ani nikt jej nie przymusza, może właśnie poza gustem -który się zmienił.

– Chciałeś wiedzieć, czy pamiętam – powiedziała, odkładając rogalika. Wciąż błądziła wzrokiem po szczytach Nowego Jorku. – Pamiętam. Mam teraz dwa dzieciństwa, dwie przeszłości, dwóch ojców i dwie matki, dwie rodziny. Gdybym nie zdawała sobie sprawy, gdybym była słabsza – zapewne podświadomie skompilowałabym to do jednego zestawu, mieszając wspomnienia i kreując jakąś zupełnie nową historię życia. Ale ja pamiętam.

– Więc skoro wiesz, że to kłamstwo, że to cudze i fałszywe… Nie potrafisz odrzucić?

– Kłamstwo? Cudze i fałszywe? To nie jest kłamstwo, nie jest fałszywe, i nie jest też już cudze. Jeżeli ja pamiętam siebie jako tę Melton-Kinsler, to na jakiej podstawie twierdzisz, że to nie ja, że nie moje, że fałszywe?

– Na litość boską, mamo, nie baw się ze mną w te filozoficzne gierki, dobrze wiesz, o co mi chodzi: ty nie jesteś żadną Melton-Kessler, ona umarła, nie żyje, była zupełnie inną osobą!

– To znaczy: kto niby nie jest Melton-Kinsler? To ciało? O ciele mówisz?

– Mówię o tobie!

– To znaczy o czym? O pamięci? Osobowości? Strukturze umysłu? To masz na myśli, prawda? Bo cóż innego-No więc zdaj sobie sprawę, iż moja pamięć, osobowość i struktura umysłu są po części – mniejszej czy większej, trudno to ocenić, zwłaszcza mnie samej – pamięcią, osobowością i strukturą tamtej kobiety. A gdyby należące do ciebie przeszczepiono w mózg jakiegoś rynsztokowego dziadka – nadal wszak twierdziłbyś, iż to jesteś ty, tylko że w cudzym ciele. Bo właśnie te rzeczy stanowią o tożsamości człowieka.