Skanery zmysłowe (obejmujące także dotyk, węch i smak) stanowiły wyposażenie standardowe.
Podobnie przeglądarki medialne. Tak oto odchodzą do laniusa ledekrany, skonstatował Hunt. Sprzężenie zwrotne: postęp podcina własne korzenie. Co by na to powiedział Krasnow? Że szybkość zmian nie może przekroczyć jednej wartości granicznej: minimalnego okresu realizacji zysków. Oczywiście i to pod warunkiem, że nie żyjemy w klinicznym leseferyźmie.
Gdy ujrzał pulsujące purpurowym neonem nazwisko Preslawny'ego, wybierał właśnie podkład estetyczny OVR, Multisense User Interface. Ściągnął ze sto standardów i teraz tonął w tym bogactwie. Ostatecznie, zirytowany ponaglającą czerwienią sygnału telefonicznego, machnął magiczną różdżką na pierwszą z brzegu ikonę, tak jak obsunęła mu się ręka, i okazało się, że trafił w Necropolis.
Natychmiast popołudniowe światło – wpadające do salonu nowojorskiego mieszkania Nicholasa przez wielkie okna i szerokie drzwi balkonowe – zeszło do natężenia odpowiadającego jesiennemu zmierzchowi. Ciemnobłękitne niebo nadmiejskie zasnuło się szaropopielatymi chmurami, rozciągniętymi w faliste pręgi. Wyżej, w tle, były jeszcze skłębione bałwany prawie czarnej materii, jakby oleistego dymu. Zrobiło się zimniej, spod jednostajnego hałasu miasta wydobyło się przeciągłe wycie odległego wiatru. Cienie wyostrzyły się, pogłębiły. Krawędzie wieżowców uległy subtelnym deformacjom, tak że kąty dotychczas proste wygięły się w jakieś łukowate rogi celujące w półmrok międzysterowcowy. Same sterówce, ognie ich reklam i naniebnych reklam laserowych, rozjarzyły się z nową intensywnością, biły z nich blaski fioletu, żółci, czerwieni, ale wszystko jakieś chorobliwe, poprzepalane na wylot. Te sterówce bardziej już wyglądały na wytknięte spod powierzchni szarego morza smogu organiczne bulwy, naroślą grzybiczne, nabrzmiałe podskórnymi żyłami gnilnej posoki. Na strunach estakad spacerowych centrum huśtały się rogate diabły.
Preslawny dzwonił z Hacjendy z odpowiedzią na przesłaną mu wczoraj przez Nichołasa prośbę o wypytanie ludzi Krasnowa pod nieobecność ich szefa – czy mianowicie nie obiło im się o uszy coś o projekcie kodowanym jako „Grudzień" lub podobnie. W Hacjendzie było aktualnie południe, Anzelm dzwonił wyrwawszy się na czas sjesty spod oczu i uszu systemów ochrony.
– O! Więc jednak! – zaśmiał się na wieść o przesiadce Nicholasa. – Czekaj, chwila…
Otworzył drugi kanał i po prawicy Hunta buchnął zza sofy pustynny żar, jaskrawe słońce wjechało mu do salonu na fali rozpalonego piasku. Półhoryzont cięły: cień wysokiego muru oraz ideogramy Joshua trees. Spod regału wyrastała absurdalnie soczysta zieleń bezustannie zraszanego trawnika. Preslawny widocznie szedł, bo perspektywa się zmieniała, lecz algorytmy kompresyjne rugowały wszelkie chwilowe wahnięcia POV.
– Jezu – mruknął Hunt, który momentalnie się spocił. – Odpuść, Anzelm, ja nie obznajomiony, nie wiem, jak się to profiluje, upieczesz mnie tu!
– To wyobraź sobie, jak ja się muszę czuć! – zarechotał Preslawny. – Nie dla takich klimatów mnie rzeźbili. A ty, widzę, w domciu. Jak tam nasi geniusze? Wyszło coś z tej burzy mózgów? Hę hę hę, burza mózgów…!
– Co?
– Nic, wyobraziłem sobie interpretację psychomemiczną.
– Będę musiał do nich zajrzeć…
– Czy mi się wydaje, czy coś straciłeś serce do roboty?
– Wydaje ci się. Co masz o Grudniu?
– Nic. Nie wiem, skąd to wziąłeś. Wszystko, co udało mi się wydobyć, to gadka o jakimś Wrześniu. Może się obsunęli w nazwach miesięcy. Co, Hunt? To nie jest jak z Grzybem, z którego sam Rrasnow otwarcie się naśmiewa…
– Zaraz-zaraz, ty wiedziałeś o Grzybie? Od kiedy?
– Tydzień chyba. Bo co? Nie mów, że ty nie wiedziałeś!
– Ale którędy właściwie to wycieka?
– Sam wiesz, stary ściąga tych ludzi zewsząd i oni wnoszą swoje wiana: wiedza może być wszak kopiowana wwnieskończoność, bez straty wartości. To nie jest tak, że ktoś tu coś utajnia, po prostu…
Daj już spokój – westchnął Hunt. – Grudzień. Bo znowu zapomnisz.
– A, tak. Upiłem jednego gościa od Chaosu Genowego, asnow capnął go Lidmunowi. Ale zaraz, po co ja ci to mam-Zaraz wytnę i dostaniesz plik OVR. Raz, dwa, trzy.
Oho, chyba przyszło, jakiś diabełek niesie mi paczuszkę.
– No to ją rozpakuj. Cześć.
Hunt rozpakował. Upał na moment zniknął, by zaraz spaść nań ze zdwojoną siłą (Anzelm posłał mu autoexec) Chciał zmrużyć oczy, ale zorientował się, że już je mruży Na nosie miał ciemne okulary, wielkie sombrero na głowie. Wracał właśnie do nadbasenowych leżaków z dwiema butelkami piwa w rękach. Leżaki krył cień płóciennego parasola. Na leżaku bliższym srebrnej toni spoczywał golutki fenomurzyn. Bez wielkiego przekonania i bez skutku próbował się właśnie podnieść na miękkie nogi. Rękoma leniwie macał dookoła leżaka, ale natrafiał tylko na puste butelki. Za każdym grzechotem krzywił się paskudnie.
– Masz! – Nicholas rzucił mu piwo. – Deo gratias. Jałowiec, tak się ten wirus… – zaczął golas, jakby podejmując zarzucony przed chwilą wątek, zaraz jednak sam sobie przerwał, by pociągnąć głębszy łyk, jeden, drugi, trzeci. Wreszcie odetchnął i zwrócił metnawy wzrok na Nicholasa. – Ja, pojmujesz, ja nie jestem żaden pieprzony gangster, ja jestem urzędnik państwowy, wdepnąłem w to przez papierki, wszyscyśmy tak… – tłumaczył się bełkotliwie. – Nie wiadomo nawet, czyj był to pomysł. To jak maszyna, jak rój pszczół – gdzie początek ruchu? Nie rozpoznasz. Lata całe temu… Ale to się wydostało, pierwotnie był przenoszony z krwią i drogą kontaktów płciowych, ale bez problemu można go opancerzyć, droga kropelkowa… Wydaje nam się, że już opanowaliśmy, a potem znów gdzieś wyskakuje… Bo jak wybuchnie pandemia…
Hunt usadził się na leżaku obok. W absurdalnych zrywach nerwowodów usiłował napiąć mięśnie ud i łydek, oczywiście bez żadnego efektu – Preslawny był niższy i tęższy od Nicholasa, ciało inaczej odnajdywało równowagę.
– Kto zsyntetyzował? – spytał założywszy nogę na nogę i zsunąwszy sombrero głębiej na oczy.
– Nie wiem, nie wiem, to wszystko było półoficjalnie. Nawet nie to, że tajne. Rozumiesz: rozmowy na korytarzach, aluzje… Niczyja decyzja. Wyszło tak przypadkiem, przy okazji jakiegoś projektu w DARPAHQ. Akurat znowu zerwało nam południową granicę i była taka atmosfera, że… Nastrój taki…
– Ale co to właściwie za wirus? Co on robi? Zabija? – Zabija? No co ty? – Więc?
– Och, do diabła… Na początku miał działać jedynie selektywnie. To znaczy: aby się uaktywnić, musiał wpierw rozpoznać u nosiciela zadany z góry zestaw genów. Miał być maksymalnie niewirulentny. Zakładano, iż…
– Ale co on robi? – westchnął Hunt.
– Powoduje bezpłodność. U mężczyzn. RNAdytor. Obniża liczbę plemników. Działa statystycznie: zmniejsza prawdopodobieństwo zapłodnienia. Poza tym – żadnych skutków ubocznych, żadnych łatwych do rozpoznania efektów. Celowano go w Afrykanów, Azjatów, Meksów, Latynoamerykanów. To ciśnienie demograficzne jest przecież straszliwe, z Południa idzie taka fala, że nie pozostanie tu kamień na kamieniu, musimy się jakoś bronić, oni nas zalewają, niszczą ekonomicznie i kulturowo, to wrzesień naszej cywilizacji, jesteśmy garstką arystokratów pośród tłumu gotowych na wszystko wyzwoleńców. Jałowiec to był sposób najbardziej humanitarny, nikomu nie wyrządzał szkody, żadnego bólu, żadnej śmierci, żadnej krzywdy, nawet papież nie powinien się czepiać, bo przecież właśnie do aborcji nie dochodzi, nie ma i momentu poczęcia. To było takie eleganckie, takie – takie idealne. W ciągu dwóch pokoleń – koniec z przeludnieniem. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że gdy tylko wirus wyizolują naukowcy nacji, na które był wycelowany, może zostać przez podmianę wzorcowego fragmentu DNA zwrócony na nas,, choć byłoby to w istocie bardzo trudne, bo nie ma czegoś takiego, jak DNA charakterystyczne dla Amerykanów i musiano by zaprogramować Jałowiec na uderzenie od razu w całą ludzkość. Ale i to nie byłoby nam straszne, bo my już przecież nie rozmnażamy się w naturalny sposób, jeno z inkubów, przez budowę nowego genomu zarodka, więc jesteśmy przed Jałowcem całkowicie bezpieczni… Jezu, ale upał.
– No, ale mówiłeś, że wycofali się i nikt się nie przyznaje i nie ma ani jednego podpisu.
– Bo okazało się, że maksymalna awirulentność nie oznacza jeszcze całkowitej odporności na mutacje, a on przejawia tendencję do potęgowania siły wywieranego efektu. Nie tyle zmniejsza liczbę plemników, co w ogóle blokuje ich produkcję. Nie ma tu mowy o obniżeniu prawdopodobieństwa zapłodnienia: on po prostu uniemożliwia zapłodnienie. Jeśli się wydostanie na wolność jeśli się rozprzestrzeni w populacji nierzeźbionych… Nawet gdyby wówczas nie doszło do wojny – to co poczniemy potem? Przetrwają jedynie społeczeństwa preferujące sztuczne rozmnażanie: my, część Europy, enklawy azjatyckie. To jest upadek, to jest zagłada: wszak dziś jesteśmy mocarstwem właśnie dlatego, że poza naszymi granicami kłębią się miliardy owych zacofańców. W sensie gospodarczym, nie psychologicznym. Podcinamy gałąź, na której siedzimy. Jałowiec uratuje nas przed mieczem demografii, ale zniszczy młotem ekonomii.
– Ale nie taki był projekt.
– Ba! – westchnął fenomurzyn. – O to właśnie chodzi, że, o ile wiem, żadnego projektu nigdy nie było. Jakieś dyskusje, szepty na wieczornych przyjęciach, zaraza idei, Wrzesień, ktoś tu, ktoś tam… Żadna instytucja jako instytucja o tym nie wie, to nie jest niczyja decyzja polityczna, nikt nie brał i nie weźmie odpowiedzialności, nikt się nie przyzna. To tylko my, personel, urzędnicy, tylko my, właśnie po amatorsku, bo… Wrzesień.